Zielony szlak Zagórz – Krysowa to trasa licząca sobie około 60 kilometrów. Rozpoczyna się na Pogórzu Bukowskim, by przez Góry Sanocko-Turczańskie doprowadzić piechurów w Bieszczady. Punkt startowy stanowi miasto, które, dzięki kolei, w przeszłości często było naszym pierwszym przystankiem w drodze ku połoninom. Koniec to szczyt Krysowa i połączenie szlaku zielonego z czarnym, którym dojdziemy na Połoninę Wetlińską od północy (a w drugą stronę do bacówki Jaworzec).
Wobec pięknej tegorocznej jesieni nie można było przejść obojętnie, zaczęłam więc kombinować jakiś górski wyjazd. Wtedy w mojej głowie pojawił się pomysł na zielony szlak Zagórz – Krysowa. Inspiracją był wpis menela z bloga Z szafą na plecach, który szlakiem tym wędrował w lutym. W tym miejscu Darkowi składam serdeczne podziękowania za opisanie trasy i zachętę, by podążyć jego śladem.
Początkowo myślałam, by na wyjazd ruszyć z koleżankami, nie udało się jednak zgrać planów i terminów. Patrząc na sprzyjające piechurom prognozy pogody, zarezerwowałam więc noclegi i znów ruszyłam samotnie na babską plecakową wędrówkę po górach.
Na kilka dni przed wyjazdem prognozy, jak na złość, zaczęły się psuć. I to na pierwsze dni, które miałam poświęcić na zielony szlak Zagórz – Krysowa. Nic to, pomyślałam, co ma być, to będzie. Jadę!
Dzień pierwszy: Zagórz – Lesko
Pierwszy dzień dzielę między dojazd i paręnaście kilometrów szlaku. Najpierw podwózka z domu na stację, potem pociąg, kolejny pociąg i po wpół do drugiej melduję się w Zagórzu. Dzień jest ładny; dopiero od jutra aura ma kaprysić. Mam przed sobą kilka godzin dnia, do przejścia niewiele, więc zanadto się nie spieszę. Założenie słuszne, ale później się na mnie zemści.
Zagórz i zielona kropka początku szlaku
Ruszam ulicami Zagórza, widząc z oddali starszego pana – wykapanego Majstra Biedę, który bacznie mi się przygląda. Pozdrawia mnie, mijając, co uznaję za dobry prognostyk. Będzie dobrze!
Skoro mam czas, to odświeżę sobie kilka zabytków Zagórza. Cerkiew św. Michała Archanioła, którą mijam po drodze, jest zamknięta. Trochę lepiej idzie mi z kościołem Wniebowzięcia NMP; jakaś pani akurat w nim sprząta, więc zerkam na chwilę do środka. Największy zabytek Zagórza – ruiny klasztoru Karmelitów Bosych – tym razem odpuszczam. Kompleks zwiedzałam już kiedyś, chyba jeszcze za czasów, gdy za nic się tam nie płaciło. Ponowne odwiedziny zjadłyby mi trochę czasu, który mam, ale bez przesady 🙂
Zaglądam natomiast na stary cmentarz z zabytkowymi kaplicami grobowymi Gubrynowiczów i Truskolaskich. Na nowym, ulokowanym naprzeciwko, znajduje się miejsce pamięci poświęcone żołnierzom I wojny światowej oraz mogiła żołnierzy zamordowanych przez UPA w Jasielu w marcu 1946 roku.
Ostatnią świątynią w tych okolicach, którą mijam na szlaku, jest położona już za Osławą, w Wielopolu, cerkiew św. Archanioła Michała. Na sąsiednim greckokatolickim cmentarzu szukam nagrobków z cyrylicą; jest ich tu niedużo, przeważają te z obrządku łacińskiego. Tak będzie zresztą na wielu cmentarzach, które odwiedzę w trakcie tej wędrówki; mimo obecności cerkwi (przekształconych teraz często w kościoły katolickie), grobów wyznawców obrządku wschodniego znajdę niewiele.
Za świątynią opuszczam na dobre miasto. Choć pogoda nieco się psuje, łapię tu jeszcze trochę światła, by w całej okazałości móc podziwiać ruiny klasztorne i bielejącą w dole cerkiew. Ładnie tu!
Potem jest już gorzej… Rozjeżdżone szlaki, wszechobecne błocko, suche rośliny czepiające się ciągle ubrań, a nawet… pałka wodna, która porasta ścieżkę w wyjątkowo wilgotnym miejscu. Szlak kluczy, stara się omijać zmasakrowane ciężkim sprzętem odcinki, ale nic to nie daje. Wycinka ma się tu bardzo dobrze; nawet z jej powodu część szlaku jest zamknięta. Ciekawe, czy mam zawrócić i iść asfaltem do Leska?
Rozjeżdżone szlaki i pałka wodna na środku ścieżki
W trakcie wędrówki łąkowo-zagajnikowym terenem namierzam z daleka starszego mężczyznę wychodzącego z lasu. Może przejdzie bokiem i mnie nie zauważy? Jednak nie; widzi mnie, zatrzymuje się i choć staje tyłem, ewidentnie widać, że się ociąga. Konfrontacja murowana. Ciekawe, co będzie tym razem?
– Ma pani coś na niedźwiedzie? – rzuca, gdy zrównuję się z nim na skraju lasu.
– A są tu niedźwiedzie? – pytam, bo to teren niski i lichawy, żadne tam skały, turnie czy gęste lasy.
– Wszędzie są – odpowiada, a ja zaczynam drążyć.
– A spotkał pan niedźwiedzia?
– Spotkałem.
– I kto uciekał, on czy pan?
– Na szczęście był daleko i nie było potrzeby.
No, skoro daleko, to jest szansa, że przeżyję… Zresztą cóż mogę zrobić? Iść dalej i zaznaczać swą obecność głosowo, by niedźwiedź sam najpierw mnie usłyszał i zszedł mi z drogi…
Przez ciągłe omijanie fragmentów nie do przejścia tracę sporo cennego czasu. Nagle zaczyna mi go brakować. Mimo tego, gdy docieram w Huzelach do drogi łączącej Tarnawę Górną z Leskiem, odbijam jeszcze do pomnika pomordowanych przez hitlerowców Polaków. Co ciekawe, prowadzą mnie tu zielone znaczki, choć przebieg trasy na mapie jest inny. Kartka na drzewie wyjaśnia, że to nowy wariant szlaku, będący w przygotowaniu. Póki co należy iść tym starym. I rzeczywiście, przy pomniku wyznaczony na nowo szlak się kończy. Ciekawe, jak poprowadzą dalszą jego część.
Wracam do drogi, do starego wariantu, i nim podchodzę na szczyt Gruszka. Droga od dworca w Zagórzu aż do tego miejsca miała mi zająć trochę ponad dwie godziny, jednak przez stan szlaku i ciągłe szukanie obejść jestem tu dopiero o zachodzie słońca. No ładnie… Muszę teraz przyśpieszyć kroku, bo niedługo zrobi się ciemno… Schodzę energicznie, choć już przed Leskiem łapie mnie noc. W szarówce obserwuję jeszcze miasto: strzeliste wieże kościoła Nawiedzenia NMP i bryłę zamku. Na sensowne zdjęcie jest już jednak za ciemno.
Na Gruszce
Przecinam most na Sanie i zgodnie z internetową nawigacją (mapa turystyczna i mapy.cz są tu zgodne) skręcam w park. W rzeczywistości zielony szlak Zagórz – Krysowa biegnie jednak dalej i opuszcza główną drogę dopiero przy kolejnej uliczce. Przy okazji pobytu w parku odwiedzam tymczasem (w świetle latarki) tutejsze ciekawostki: bunkier linii Mołotowa, kurhan szwedzki i budkę wartowniczą dawnej wojennej granicy sowiecko-niemieckiej.
Kościół w Lesku
Leskiego zamku dziś już z powodu ciemności nie zobaczę, oglądałam go jednak lata temu przy wcześniejszym zwiedzaniu miasta. Wspomnienia odświeżę sobie innym razem; teraz kieruję się w stronę synagogi, gdzie kończę dzisiejszą trasę. Stąd jeszcze kilkanaście minut marszu do SSM „Bieszczadnik”, gdzie mam zaklepany pierwszy nocleg. Górne piętra zajmuje bursa szkolna, na niższym mieści się schronisko młodzieżowe, w którym jestem dziś zupełnie sama. Szybki prysznic, kolacja, wielki kubas herbaty i przeanalizowanie trasy – tak mija mi wieczór. Kładę się wcześnie, bo jutro, jak zresztą co dzień na tym wyjeździe, czeka mnie wczesna pobudka.
Dzisiejsza trasa:
Dzień drugi: Lesko – Górzanka
Wtorek ma być najgorszym pogodowo dniem w trakcie tego wyjazdu. I rzeczywiście, gdy w porannej szarówce opuszczam progi „Bieszczadnika”, wita mnie mżawka. Zaglądam po drodze do leskiej świątyni i na rynek, by rozpocząć swą trasę tam, gdzie ją wczoraj zakończyłam – przy synagodze.
Gotowa do wymarszu
Żydowska świątynia jest akurat w remoncie, więc nie poświęcam jej wiele uwagi. Zaglądam za to na leski kirkut, jedną z cenniejszych tego typu nekropolii w kraju. Tutejsze nagrobki pochodzą nawet z pierwszej połowy XVI wieku.
Za miastem czeka mnie jeszcze jedna atrakcja: źródełka mineralne. Miejsce z sześcioma studzienkami, figurą Matki Boskiej i kamieniem poświęconym Piłsudskiemu jest wyremontowane; cóż z tego, jeśli wody w źródłach praktycznie brak? Ciurczy się tylko „Antoni”, pozostałe wyschły.
Kolejny łąkowy odcinek przy pięknej jesiennej pogodzie byłby miłym fragmentem trasy, niestety dziś na widoki nie ma co liczyć. Jest szaro i jedynie mgły snujące się wśród zboczy tworzą fajny klimat.
Przecinam krajową osiemdziesiątkę czwórkę i zmierzam ku kolejnej atrakcji, jaką jest Kamień Leski, wysoka formacja skalna na skraju wsi Glinne. Skał tu zresztą bez liku, a za wspomnianym kamieniem znajdziemy nawet długi i wysoki mur skalny. Też tu kiedyś byłam, ale pobyt ten zatarł mi się w pamięci. Ciekawe, czy mam jakieś notatki lub zdjęcia?
Opłotkami mijam Glinne, leśną szkółkę i asfaltem (tu tablice zaczynają mnie straszyć niedźwiedziami), a potem ścieżką zmierzam ku kolejnemu szczytowi na mojej trasie. To Czulnia, która mierzy sobie „aż” 576 metrów. Od wczoraj znajduję się już w Górach Sanocko-Turczańskich i po Gruszce, wyższej od Czulni o parę metrów, jest to mój drugi szczyt zdobyty w tym paśmie.
Zaczyna się „jesiennienie” – jak od linijki!
Z wierzchołka schodzę do Zwierzynia, mijam kolejny bunkier linii Mołotowa oraz wyjątkowo wąski tu San (główny nurt spływa ponoć podziemną sztolnią elektrowni w Myczkowcach) i dochodzę do dawnej cerkwi i cmentarza (płosząc przy tym dzięcioła zielonego, który z głośnym krzykiem odfruwa na drzewo). Naprzeciwko znajduje się ciekawa (i typowa dla tego regionu) dziewiętnastowieczna chata z wnęką służącą jako przejście między częścią mieszkalną a gospodarczą. Ciekawe, ile jeszcze postoi?
San w Zwierzyniu
Kościół (była cerkiew) i stara chata z wnęką w Zwierzyniu
Zwierzyń ma jeszcze jedną atrakcję – grotę z cudownym źródełkiem. Zbaczam tam więc nieco ze szlaku i nabieram nawet trochę wody do butelki, zamieniając przy okazji parę słów z panem, który narzeka na kolejną awarię wodociągów w okolicy. Ponoć dyrektor chciał zamieść sprawę pod dywanik, ale sprawa się rypła…
Z widokiem na Skałki Myczkowieckie wędruję w stronę zapory. Nieopatrznie schodzę schodkami w dół (szlak akurat był niewidoczny, bo znajdował się na powalonym drzewie), ale nie ma tego złego – przynajmniej popatrzę sobie na wodę i znajdującą się po drugiej stronie Sanu wieś Myczkowce.
Jezioro Myczkowskie
Była cerkiew w Myczkowcach
Potem wracam na górę, by zacząć wędrówkę w dzicz – do opuszczonej wsi Bereźnica Niżna.
Wieś, założona pod koniec XVI wieku, po wojnie podzieliła los wielu innych z Bieszczadów i Beskidu Niskiego. Ludność wysiedlono na Ukrainę bądź w ramach akcji „Wisła” wywieziono na Pomorze.
Po dawnych mieszkańcach zostało niewiele; cmentarz położony na skarpie nad Berezówką, ruiny kaplicy, podmurówki domów. Poza tym wiatr hula w opuszczonej dolinie, miejsce jest dzikie i trochę nie z tego świata, wziąwszy pod uwagę bliskość Soliny i równie turystycznych okolic.
Odwiedzam tutejszy cmentarz; widać, że ktoś o niego dba, gdyż każdy, nawet zniszczony nagrobek, znaczy współczesny kamień z nazwiskami tych, którzy tu spoczęli.
Myślę o małej przerwie na posiłek, zresztą na podmurówce jednego z domów są prowizoryczne „ławeczki” i miejsce po ognisku. Jakoś mi jednak dziwnie samej w tej głuszy, gdy z tablicy informacyjnej obok spoglądają na mnie dawni mieszkańcy. Zupełnie irracjonalne uczucie; nawet w nieistniejących wioskach w Beskidzie Niskim czy Bieszczadach nie odnosiłam takich wrażeń. Siadam jednak na moment, co okazuje się dobrą decyzją, gdyż szarość dzisiejszej aury rozświetlają na moment promienie słońca, nadając okolicy kontrastowych barw. Od razu robi się piękniej.
Na podmurówce czyjegoś domostwa…
Ruszam zatem dalej; prowizorycznym „mostkiem” przechodzę na drugą stronę potoku i opuszczam zapomnianą wieś, kierując się w stronę Myczkowa.
Po drodze łapię trochę słońca, które od razu zmienia świat wokół mnie w bardziej wyrazisty.
W Myczkowie zatrzymuję się na moment przy dwóch kościołach (jeden był w przeszłości cerkwią) i Muzeum Kultury Bojków (bojkowska chata widoczna jest z drogi). Stąd czeka mnie ostatnie podejście dzisiejszego dnia – na widokowe Wierchy.
W Myczkowie
Na Wierchach
Gdzieś tam przebija słońce…
Szczyt jest wielkim rozjeżdżonym placem zrywkowym, ale widoki rzeczywiście są stąd przyjemne. Gdzieś tam na horyzoncie zauważam przebłyski słońca, choć mnie akurat otacza szarość. Szkoda, że zabrakło tu trochę pogody, bo panoramy mogłyby być ciekawe.
Podobnie urokliwie jest na zejściu w stronę Rybnego; okolice mają potencjał i tylko słońca dziś brak…
Spod ławki postawionej obok drogi schodzę do Wołkowyi.
Ostatni odcinek dzisiejszej trasy wiedzie mnie po asfalcie, co było celowym zabiegiem. Przy krótszym jesiennym dniu drogami mogę schodzić nawet po ciemku i zdarzy mi się tak kolejnego dnia. Dziś sprawnie mijam Wołkowyję, a że jest jeszcze jasno, gdy docieram do Górzanki, decyduję się na skok w bok i zwiedzenie tamtejszej cerkwi z parawanową dzwonnicą oraz cmentarzem. I znowu tu kiedyś byłam, i znowu nic nie pamiętam.
W drodze z Wołkowyi do Górzanki
Była cerkiew w Górzance
W drodze powrotnej do schroniska młodzieżowego chce mnie zgarnąć do samochodu mąż pani zajmującej się obiektem. Skoro tyle dziś przeszłam, to przedreptam jeszcze tę parę minut. W SSM-ie znów jestem sama, choć obok, w wiatce, urzędują tutejsze niebieskie ptaki. Rozmawiam chwilę z przyjmującym mnie panem na temat przyszłości obiektu. Grozi mu zamknięcie, bo nie spełnia współczesnych norm przeciwpożarowych – schody są za wąskie. Szkoda, bo coraz więcej dawnych „peteesemów” przestaje istnieć. Może temu się poszczęści?
W obiekcie są problemy z zasięgiem, ale na najwyższym piętrze, przy oknie, udaje mi się złapać kontakt z domem. Wieczór wygląda podobnie – szybkie ogarnięcie spraw życia codziennego i spanko. Jutro ostatni etap, gdy zielony szlak Zagórz – Krysowa będzie odkrywał przede mną swe tajemnice.
Dzisiejsza trasa:
Dzień trzeci: Górzanka – Kalnica
Poranek znów wstaje niemrawy, choć prognozy niosły nadzieję na poprawę pogody. Ponownie wychodzę wcześnie, gdy wieś ledwie zaczyna się budzić do życia.
Trzeci dzień na szlaku
Przez brak zasięgu i internetu nie byłam w stanie na bieżąco sprawdzić trasy, więc początkowo idę według oznaczeń czeskich map, choć w terenie zielonych znaczków nie widzę. Prawidłowy przebieg pokazuje jednak mapa turystyczna, zatem wracam na równoległą drogę, którą faktycznie przebiega szlak.
Gdzieś tam słońce oświetla okoliczne wzgórza…
Podejście na Wierch znów uświadamia mi, jak mało ludzi tędy chodzi. Szlak prowadzi zarośniętym i zachaszczonym wądołem, którym nie da się iść. Krawędzią też niekiedy nie, gdy akurat skupisko roślin postanowiło wysiać się w miejscu potencjalnego przejścia. Znów są omijanki, łapanie na siebie rosy, więc z ulgą oddycham, dochodząc do lasu, a potem na widokowe łączki nad Bukowcem. We wsi zaglądam na cmentarz z kolejną parawanową dzwonnicą. Zachowały się tu też resztki po cerkwi; jedna z bań leży na ziemi, drugą, zardzewiałą, zdążyły opleść krzewy, które wyrastają z jej wnętrza. W taki sposób to, co ludzkie, wraca do natury…
Na cmentarzu w Bukowcu
Przejście do Terki dostarcza kolejnych wrażeń estetycznych. Pogoda zaczyna się poprawiać i zdarzają się chwile przebłysków. Kilka z nich łapię na widokowym wzgórzu z ławeczką nad wsią.
Na zboczu pięknie zapalają się od słońca żółte drzewa
Widokowe wzgórze nad Terką
Potem, przekraczając Solinkę, schodzę pod sklep i kolejną dzwonnicę przy cmentarzu, kaplicy i współczesnym kościele. Słońce zaczyna dokazywać coraz śmielej, oświetlając kamienną ścianę dzwonnicy i wyrastające z niej rośliny. Lubię malownicze okolice Terki; jestem tu już trzeci raz i za poprzednim pobytem też trafiły mi się kontrastowe (choć letnie) kolory.
Nad jesienną Solinką
W sklepie obok proszę o wodę; pani zapewnia, że jej woda, źródlana, jest świetna do picia; zamieniam z nią też parę słów. Twierdzi, że bałaby się chodzić sama, wymieniamy parę spostrzeżeń dotyczących niedźwiedzi, a potem jej uwagę zajmuje znajoma. – Smołują? – pyta, a mnie, nie wiem dlaczego, przed oczami od razu stają bieszczadzkie, dymiące retorty… Nie o to jednak chodzi; gdy udaję się w dalszą drogę, widzę przed sobą walec drogowy i robotników – trwa asfaltowanie, a każdy dom ma nowy podjazd! Przechodząc obok niektórych, czuję nawet na nogach ciepło świeżo wylanego asfaltu…
Po lewej widokowe wzgórze z ławeczką, czyli zejście do Terki od strony Bukowca
Terka
Widokowe łączki nad Terką kończą się za szybko. Przede mną leśny odcinek i wspinaczka na najwyższe na trasie zielonego szlaku szczyty. Gdzieś tu, nie wiedząc nawet kiedy, wchodzę już w Bieszczady. Najpierw jest rozjeżdżona przełęcz Szczycisko; ech, znów te wycinki… Odgłos pił i walących się drzew towarzyszy mi zresztą na tym odcinku długo…
Zwiastun wiosny – szczawik zajęczy. Coś się naturze pokręciło…
Za to muchomory w tym roku wyjątkowo obrodziły, ale takiego giganta widzę po raz pierwszy!
Ciszej robi się za przełęczą. Pogoda się poprawia i gdzieś tam po kolejnym podejściu, robię sobie przerwę pod poskręcanym bukowym drzewem. Przy powiewie wiatru liście spadają w dół; ciekawe, jak długo jesień się jeszcze utrzyma?
Zielony szlak wiedzie mnie przez kolejne szczyty. To Żołobina, Bukowina (kiedyś ponoć widokowa, dziś w całości zarośnięta), najwyższa Siwarna (924 m) i wreszcie Krysowa. Z wierzchołka tej ostatniej jest jeszcze chwila do czarnego szlaku i zielonej kropki na drzewie.
Zielony alien na zielonym szlaku
Taak, to już koniec! Zielony szlak Zagórz – Krysowa ukończony!
Szlak przeszłam, lecz to jeszcze nie koniec mojej dzisiejszej wędrówki. Czas zejść na nocleg. Teraz już będzie sielanka, myślę sobie, zanurzając się w rozświetlony słońcem bukowy las. Przecież park narodowy jest o rzut beretem, a tu przecież otulina. Myknę sobie szybko do Jaworca…
Ależ byłam w błędzie! Odcinek czarnego szlaku do bacówki to jakaś masakra! Tak rozjeżdżonych dróg dawno nie widziałam. To, co mijałam na zielonym szlaku z Zagórza, było pestką w obliczu tutejszej dewastacji. I nie, często nie da się ominąć błotnych odcinków; trzeba je przecinać kilka razy. Buty grzęzną mi w błotnej brei i za każdym razem sprawdzam, czy podłoże jest na tyle stabilne, by błoto nie zaczęło wlewać mi się do cholewki. Tragedia! I jeszcze każą sobie za ten szlak płacić – po wyjściu z lasu natykam się na tabliczkę z kodem do zakupu biletu wstępu. No tak, spod bacówki ludzie wędrują na Połoninę Wetlińską i wchodzą do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Na pewno są zachwyceni walorami krajobrazowymi tego odcinka…
Uroki czarnego szlaku w stronę bacówki
– Tną na potęgę – potwierdza Ola, u której nocuję w Kalnicy. Początkowo rozważałam jako miejsce noclegowe bacówkę w Jaworcu, ale ceny za łóżko w pokoju wieloosobowym skutecznie mnie odstraszyły.
Znalazłam za to tanie, hippisowskie w wystroju i klimacie miejsce w Kalnicy właśnie. Asfaltowy odcinek między obiema miejscowościami pokonuję już po ciemku, wsłuchując się w odgłosy nocy i klangor żurawi. Siedzę chwilę z Olą i jej koleżanką, popijając cytrynówkę domowej roboty i herbatę ze śliwowicą z Łącka, którą częstuje mnie właścicielka.
– Robisz GSB? – pyta. Nieee, skończyłam dziś szlak innego koloru. O wiele krótszy i o wiele mniej oblegany. Rzekłabym nawet, że w ogóle nie oblegany. Przez te trzy dni, poza miejscowymi, nie spotkałam na szlaku żadnego turysty.
Szlak się skończył, ale nie kończy się moja plecakowa przygoda z Bieszczadami. Następnego dnia przez Smerek i Połoninę Wetlińską zejdę do Brzegów Górnych, by ponownie wyjść, już na zachód słońca, na Połoninę Caryńską. Zanocuję w bacówce pod Małą Rawką, by kolejnego dnia zdobyć Rawki i zejść Działem do Wetliny, skąd dwa busy i pociąg zawiozą mnie po pięciu dniach do domu. Ostatecznie więc trasa mojej jesiennej marszruty zamknęła się między Zagórzem a Wetliną.
A jak oceniam zielony szlak Zagórz – Krysowa? To trasa raczej dla koneserów, którzy szukają w górach czegoś nowego. Szlak jest chyba ciekawszy krajoznawczo (ciekawostki przyrodnicze czy historyczne) niż krajobrazowo, choć piękne widokowe miejsca też się zdarzają i przy odpowiedniej pogodzie potrafią zachwycić. Zarośnięte, rozjeżdżone i zachaszczone odcinki trochę psuły wrażenia. Kapryśna jesienna aura też nie ułatwiała zadania, ale podsumowując, cieszę się, że przeszłam ten szlak i że zobaczyłam aż tyle, bo to była świetna przygoda!
Dzisiejsza trasa:
Nieco szkoda, że ta pogoda się popsuła (ciekawe, czy to ten sam okres, w którym jak pojechałem w Pieniny?), choć nie lało cały czas, więc tragedii nie było.
Szlak fajny, niektóre zdjęcia pokazują całkiem przyjemne 😉 dla oka widoki i panoramy.
Szkoda pogody, ten drugi dzień miał fajne fragmenty. Trudno, za to Bieszczady potem nadrobiły. To nie czas Twych Pienin, bo byłam w tygodniu, a Ty zahaczałeś o weekend (ja chyba po tym Twoim weekendzie właśnie pojechałam i najgorszy pogodowo był wtorek). Widzę, że nie do końca szlak Cię przekonał. Mnie do końca też nie, o czym pisałam, ale całościowo przygoda była przednia.
Nie to, że szlak mnie nie przekonał – mi się on akurat podoba, choć sam wybór na takie wędrowanie na dziś wybiorę coś innego – ale to póki co ciągle się odwleka, więc nie ma sensu nad tym się rozwodzić.
Po prostu te kilka momentów z widokami było na prawdę fajne, a ja jednak na pogodę bym narzekał, gdybym się z plecakiem wyrwał.
Na dłuższych szlakach trzeba być przygotowanym na to, że nie zawsze pogoda zagra. No ale faktycznie miało być lepiej pogodowo, dopiero potem zepsuli mi aurę.
No to gratuluję przejścia. Z jesienią trafiłaś prawie w dyszkie, no pięknie. Trochę szarości musi być również 🙂 Wzruszyła mnie ławeczka nad Rybnem, za to wielkie dzięki. Kimałem tam w lutym. Kurcze, mimo innej pory czuję się jakbym wczoraj wrócił z tego szlaku. Dzięki!
ps. Z tymi niedźwiedziami coś jest na rzeczy. Pamiętasz pewnie jak niedźwiedź „terroryzował” mieszkańców Zagórza :)))
Kojarzę Twój nocleg spod ławeczki, piękne miałeś widoki rano. Tam właśnie i na Wierchach zabrakło mi trochę pogody. Niedźwiedzi nie lekceważę, sporo ich, jak i wilków. No ale strach przed niedźwiedziami nie powstrzyma mnie przed pójściem na szlak. W sumie najmniej pewnie chyba czułam się przy podchodzeniu na wschód na Małą Rawkę, bo idziesz w lesie z czołówką, jest ciemno i wyobraźnia pracuje 🙂
Ale Ty jesteś „twarda babka” :))
🙂 Do czasu pierwszego spotkania z niedźwiedziem?
Nie, no… Tego oszczędzę🙃👍
Wiadomo 🙂
Trasa niszowa, faktycznie dla koneserów, ale przecież my jesteśmy koneserami. Porę roku wybrałaś na nią idealnie, szkoda że pogoda nie zagrała. Trzy dni i 60 km skondensowane do jednej relacji pokazuje, że sporo tam ciekawych miejsc, „na żywo” pewnie było to bardziej rozłożone w czasie i były momenty „prostej wędrówki leśnymi ścieżkami”, szkoda że tyle tam wycinek.
Wiadomo, sporo było leśnych czy asfaltowych odcinków, gdzie nic się nie działo. Poza piękną jesienią. Pogoda faktycznie mogłaby być lepsza we wtorek, przynajmniej w niektórych momentach, tych fajnych krajobrazowo.
Jaworzec przegina cenami, a ludzie zazwyczaj i tak zachwyceni.
Od kiedy klasztor w Zagórzu jest płatny? Rok temu byłem tam za darmo…
Nie wiem. Gdy planowałam trasę, natknęłam się na taką informację. W sumie może powinnam ją uściślić, bo na teren wejdziemy ponoć za darmo, płaci się za wieżę widokową i Centrum Kultury Foresterium. Chyba za mojego pobytu tego tam nie było, ale odwiedzałam klasztor dawno. A Jaworzec, hmm, ceni się. W bacówce Pod Małą Rawką płaciłam 50 zł za nocleg.
Na wieżę też właziłem za darmo… Może to jakaś okazja gratisowa była?
Jaworzec się ceni, bo tam nie bywają zwykli turyści, tylko tacy specjalni 😉 50 złotych to dziś norma, ale 85/75 w Jaworcu to gruba przesada. A warunki jak najbardziej schroniskowe i chyba jeszcze ekstra za prysznic trzeba płacić!
Na czym polega specjalność tych turystów?
A Jaworzec ma przecież dojazd niemal pod drzwi…
Szlak dla koneserów, więc ja raczej go zostawiam na później 😉 Ale podoba mi się jesień, którą uwieczniłaś na zdjęciach. Bardzo ładnie Ci wyszło pokazanie jesieni. Nawet te pochmurne i wilgotne ujęcia mają swój klimat.
Dziękuję za komentarz. Jesień rzeczywiście była piękna i racja, nawet w tych mgłach miała swój urok. Może w niektórych miejscach żal mi było, że nie ma słońca, ale tylko w niektórych.