Ciasno, chłodno, niewygodnie. W nocy budzę się kilkakrotnie, wiercę i próbuję przewrócić na bok. Mała powierzchnia samochodu nie pomaga, chłód ciągnący z wnętrza, gdy tylko wystawię kawałek nosa poza śpiwór, też nie. Otworzyliśmy sezon spania w kangurze. Na własne życzenie.
Nastawiony budzik odlicza godziny do wschodu i wyrywa ze snu akurat wtedy, gdy wreszcie udaje się zasnąć i zawinąć w kokon ciepła. Przed wyjściem sięgam po wodę i potrząsam kawałkami lodu, które z grzechotem uderzają o ścianki. Mokre od wczorajszego śniegu sznurówki zrobiły się sztywne, a nałożenie na siebie kilku warstw ubrań zajmuje sporo czasu. Wreszcie jednak wytaczam się z żółtego brzucha naszego auta i ruszam w górę.
No i mam, co chciałam. Ostatni wypad na wschód słońca na Pilsko był rzeczywiście ostatnim, bo na inne jakoś trudno się było zmobilizować. Podziwiam szczerze ludzi, którzy potrafią wstać w środku nocy i jechać pod szlak, a potem wspinać się na górę i tam czekać na dzień. Ja jakoś nie posiadłam tej umiejętności i dlatego wiele mnie omija. Nie dziś jednak.
Bo dziś mam do przejścia najwyżej dziesięć minut z Przełęczy Snozka. Rozważam Wdżar, w końcu jednak decyduję się na wzgórze naprzeciwko. Zerkam potem na mapę – to Wielkie Pole, które przecina droga do Czorsztyna. Najwyższy punkt (odnajduję nawet słupek!) jest zresztą niedaleko szosy, ale ja zaliczam pierwszą tego dnia wspinaczkę. Całe parę minut i już jestem w Pieninach Czorsztyńskich! A Pieniny w czasie tego wyjazdu nie były przecież planowane…
Na niebie są już lekkie kolory, a w dolinach równie lekkie mgły. Nie z gatunku grubej białej pierzyny, spod której wyrastają tylko czubki. Dzisiejsze mgły co nieco zasłaniają, ale dużo też odsłaniają. Na przykład zamek czorsztyński w dole.
Słońce wstaje gdzieś nad Beskidem Sądeckim, ale tak naprawdę to, co najlepsze, dzieje się jeszcze przed jego pojawieniem. Czubki Tatr zaczynają subtelnie różowieć, bo ten wschód nie będzie jak wybuchy fajerwerków. Będzie mgielnie niemal do końca. A gdy słońce wreszcie wychodzi, barwy zaczynają znikać.
Za to łąki zaczynają się oświetlać, łażę więc wte i wewte dość długo i czekam na to słońce. Rozmasowując jednocześnie zmarznięte paluchy.
Aż w końcu schodzę, tym razem z widokami na kościół w Kluszkowcach.
Jest wreszcie i Snozka, i zasłużone śniadanie. A potem dalszy ciąg, bo dzień się dopiero rozpoczął. Jeszcze nie wiemy, że spektakularnie się też skończy.
Bo ciąg dalszy nastąpi.