Z Zubeńska mkniemy ku drodze wojewódzkiej. To przy niej rozlokowała się kolejna wieś na naszym rowerowym szlaku.
Wola Michowa
Zanim dojedziemy do cywilizacji, zatrzymujemy się na dawnym cmentarzu greckokatolickim. Znajduje się on, patrząc od strony wsi, za torami nieczynnej kolejki wąskotorowej. Chowano tu wiernych różnych wyznań.
Wola Michowa miała też cerkiew. Świątynia, niezachowana do naszych czasów, stała nieco bardziej na północ, po drugiej stronie drogi wojewódzkiej. Warto wspomnieć, że Wola Michowa miała kiedyś prawa miejskie, choć jako miasteczko nigdy nie osiągnęła większych rozmiarów.
Po dojeździe do „cywilizacji” liczymy na jakiś sklep, by uzupełnić zapasy. Dawny spożywczak przemianowano jednak na nalewkarnię „Bieszczadzkie Smaki” (Wola Michowa to filia tej w Smolniku), która teraz jest niestety zamknięta. Naprzeciwko niej bezskutecznie szukam obelisku poświęconego pamięci funkcjonariuszy MO, którzy zginęli w latach 1944-46 „w obronie ładu i porządku”. Powiew „dobrych zmian” i ustawy dekomunizacyjnej zdmuchnął pomnik i pamięć o tych ludziach.
W tym miejscu zaczyna się lokalna droga na przełęcz Żebrak, warto jednak jeszcze chwilę poświęcić wsi. Za sklepem natkniemy się na budynek stacji kolejki wąskotorowej, a w pobliżu na jeden z nielicznych starych budynków. Wzrok przyciąga za to nowość – drewniany kościół rzymskokatolicki poświęcony w 2010 roku. Trzeba przyznać, że całkiem gustownie wpisuje się w krajobraz.
Na razie mam chętkę na trochę eksplorowania i kawałek za kościołem skręcam w dróżkę i przekraczam most na Osławie. Przede mną wznosi się dawny Ośrodek Turystyki Górskiej.
Latarnia Wagabundy
„Latarnia Wagabundy”, bo to o niej mowa, jako ośrodek turystyczny i schronisko nie funkcjonuje już od 2010 roku. Nieremontowany budynek stopniowo popada w ruinę, choć z zewnątrz prezentuje się nad wyraz stabilnie. Co prawda bardziej kojarzy się z barakiem niż ze schroniskiem z naszych wyobrażeń. Zarośnięte boisko do kosza, zniszczone ławki czy zagracona knajpka stojąca przy drodze są jednak smutnym wspomnieniem po czasach, które bezpowrotnie minęły. Nie byłam w „Latarni” za czasów jej działalności i jestem ciekawa, jak tu było. Zapewne docierali tu ci bardziej świadomi. Dla nas w pierwszych latach naszych bieszczadzkich włóczęg, Bieszczady zamykały się między Cisną a Ustrzykami. Raz ruszyliśmy w Otryt, by szybko powrócić ku ukochanym połoninom. O mniej znanych Bieszczadach nikt wtedy nie pomyślał.
Teraz mam okazję zobaczyć tylko zdewastowany budynek. Stoją jeszcze piece, rozklekotane łóżka podpierają ściany, tynki pokryte farbami łuszczą się chorobowo, a podłogi przykrywają dywany mchu. Spod sfalowanej wykładziny wyrasta mała roślinka. Ludzie się wynieśli, zamieszkała tu przyroda.
Trochę niemrawo jest mi chodzić samotnie po korytarzach z otwartymi na przestrzał drzwiami. Nieco upiorna to quasi-amfilada, kafkowsko-schulzowska. Nie wspomnę nawet o tym, że coś w każdym momencie może mi zlecieć na łeb.
Ta historia ma jednak swój dalszy ciąg. Dawny ośrodek przeniósł się do budynku byłej szkoły blisko kościoła. Najpierw funkcjonował jako „Kira”, potem „Kija Chata”, obecnie wrócił do swej starej nazwy i znów jest „Latarnią Wagabundy”.
Nowa „Latarnia Wagabundy” i najsmutniejszy plac zabaw świata
W tej nowej też jeszcze nie byłam. Może kiedyś?
Na przełęcz Żebrak
Wracamy do rozwidlenia dróg przy nieistniejącym pomniku milicjantów. Lokalna droga odbija tu na północ, w stronę przełęczy Żebrak. Świadomie omijamy jeszcze jedną atrakcję Woli Michowej, kirkut położony na wschód od drogi. Kiedyś tu jeszcze wrócimy, tym bardziej że od niedawna obiekt jest łatwiej dostępny dzięki drewnianym schodom wybudowanym na ścieżce prowadzącej do cmentarza.
Tym razem czeka nas solidny podjazd i na nim się skupiamy. Na moment stopujemy jeszcze przy pomniku „puszcz imperatora” upamiętniającym przywiezienie w Bieszczady sześciu żubrów – potomków obecnego stada. To właśnie tutaj znajduje się zagroda aklimatyzacyjna dla tych zwierząt, dlatego droga zamknięta jest dla ruchu samochodowego. A co wynika z zestawienia obu dzisiejszych pomników? Lepiej być żubrem niż milicjantem.
Potem jest już pod górę, ale jedzie się nad wyraz dobrze. Zbocza pokrywają wczesnowiosenne kwiaty, lepiężniki wysuwają się ku słońcu, choć w pobliżu przełęczy spotykamy jeszcze resztki śniegu
Przełęcz Żebrak
Na przełęczy zatrzymujemy się tylko na moment. Jakoś nieświadomi tego, że kilka dni przed naszym wyjazdem w okolicach Chryszczatej niedźwiedź zaatakował człowieka. Z tego względu mój kolega z pracy, który w tym samym czasie rowerował z żoną po Bieszczadach, zmienił trasy, by po dziczy nie jeździć. My specjalnie się nie przejęliśmy. Choć, swoją drogą, ciekawe, jak bardzo zmieniłaby się moja „przepisowa” prędkość, gdyby nagle trzeba było na rowerze przed miśkiem uciekać.
Mików i schronisko nad Smolnikiem
Czas gramolenia się kończy, teraz już tylko zjeżdżamy. Wśród lasów, w pobliżu wiaduktu byłej kolejki, ukryty jest cmentarz w Mikowie. Niewiele się z niego zachowało. Wśród barwinków i zawilców wyrastają nieliczne nagrobki.
Sam Mików to niewielka osada leśna, gdzie znajdziemy zaskakująco dużo starych domów. Przy jednym z nich znajduje się tablica poświęcona Jerzemu Harasymowiczowi. Chyba mało wyrazista, bo jakoś nie udało mi się jej zlokalizować.
Minąwszy Mików, docieramy do drogi na Duszatyn. Od tej pory towarzyszyć nam będzie Osława płynąca wzdłuż wąskiej, urokliwej trasy.
Pod koniec dnia czeka mnie jeszcze jeden wysiłek – wspinanie na rympał do schroniska nad Smolnikiem. Startuję przy starym krzyżu przydrożnym, a wysiłek okupiony jest sukcesem. Wychodzę na rozległą polanę (przy okazji lądowisko) z fenomenalnym widokiem na okolicę. Osława wije się i meandruje wśród zazielenionych już wiosennie drzew i krzewów. Piękna miejscówka!
Wnętrze schroniska też jest sympatyczne. To nowy budynek powstały tu po pożarze poprzedniej chaty. Wiszące na ścianie kubki zachęcają, by napić się gorącej herbaty, a na piecu czekają już na sobotę koszyczki do święconki. Jest miło, schludnie i chętnie przyjechałabym tu na dłużej. Czas jednak wracać, bo dzień się kończy.
Smolnik nad Osławą
Czeka nas jeszcze przejazd przez Smolnik. Sama wieś sprawia na nas dość dziwne wrażenie. Jest jakaś nieuporządkowana, niechlujna. Może to wrażenie wynikające z wczesnej pory roku i późnej pory dnia? Fotografuję kapliczki, chyże i retorty, ale jakoś bez przekonania. Murowaną cerkiew z dzwonnicą i z nagrobkami też oglądam tylko z daleka. Niebieski plastikowy kubeł przed budynkiem jakoś wpisuje mi się w bylejakość otoczenia. Smolnik tym razem nie zapunktował. Może warto mu dać szansę latem?
Ostatni fragment na dziś przebiega po drodze wojewódzkiej, a później po malowniczej szutrówce do Nowego Łupkowa. Mijamy zrujnowane popegeerowskie budynki i te nowsze – zakładu karnego, miejsca internowania w latach osiemdziesiątych. Wzdłuż drogi, wśród łąk, stoją zardzewiałe znaki wskazujące torowisko byłej kolejki.
Strumyk zawłaszczyły bobry, a brzegi rozlewisk pokrywają kaczeńce. Pięknie tu i spokojnie. Idealne zakończenie dnia.
W miejscu milicyjnego pomnika rok temu była wystawka śmieci. A cmentarz w Woli notuję, może uda się go kiedyś odwiedzić 🙂 Mnie już żal dupę ściska jak ogladam zdjęcia 😉
Mnie też nosi, stąd te przypominajki. Jakoś łatwiej wtedy znieść tę izolację. Tym bardziej, że w tym roku też były plany wyjazdowe na Wielkanoc. A tu guzik…
Ja już sam nie wiem czy takie przypominanie to mi pomaga czy szkodzi? Gdybym wiedział, że przynajmniej część planów uda się zrealizować to by pomagało, a tak to zagwozdka.
To jest najgorsze. Nie wiemy, kiedy będzie można wrócić na szlaki, a tu pogoda taka, że człowiek aż się wyrywa, by gdzieś wyjść. A gdy już wiosna wybuchnie z całą swą intensywnością, będzie jeszcze gorzej 🙁