Tegoroczny rok zaczął się ciekawie. Choć nie polecieliśmy do ciepłych krajów (które i tak zazwyczaj okazywały się zimne), udał się feryjny wypad. Lokalnie, w Polskę. W cieniu Bestii ze Wschodu.
Anomalia pogodowe to nie jedyne dziwności na starcie nowego roku. Jeszcze styczeń nie minął, a ja już pięć razy byłam w Gorcach. I, co już zupełnie nie do pomyślenia, dwa razy w Tatrach. Są dziwy na ziemi i niebie, o których nie śniło się filozofom… A że pobiegnę Śladami Olimpijczyków? Któż i to mógł przypuszczać?
Ale dziś będzie o piątych, niedzielnych Gorcach. To wtedy zapowiadano atak bestii i ekstremalnie niskie temperatury. Jak na ostatnie lata, oczywiście, bo dwustopniowe minusy to przecież nie ewenement jak na styczeń. Ale jak dobrze brzmi!
Było więc tak. Rano Robert odbiera mnie z Podhala. Bestia okazuje się końcu łaskawa i wreszcie, po wielu dniach, widzimy otoczenie naszego domku. Ładnie tu, rozpogodziło się akurat w dzień wyjazdu… A może to wrodzona złośliwość bestii kazała wyjść słońcu akurat wtedy, gdy się pakujemy?
Nic to. Jedziemy w stronę Obidowej. Wokół – pięknie. Obfite opady śniegu z ostatniego tygodnia pobieliły wszystko. Jest słonecznie, zimowo, biało i puszyście. Ten puch jeszcze się na mnie zemści.
Parkujemy na końcu wsi, przy zielonym szlaku na Stare Wierchy. Kilka dni temu przedeptałam go w odwrotną stronę, ale to inna historia. Teraz zarzucamy biegówki na ramiona i pniemy się w kierunku Bukowiny Obidowskiej. Śniegu, w porównaniu do poprzedniego wtorku, o wiele więcej. Cztery dni różnicy, a w górach zupełnie inny świat.
Gdy szlak się nieco wypłasza, wpinam narty. Oczywiście nie obywa się bez problemów. Do butów przykleiły mi się bryły lodu i za nic nie można ich wykruszyć. Nie wykruszę, to się nie wepnę. Robert już gdzieś pognał w przód w zimowym zachwycie. Mądrala, już zaliczył debiut biegówkowy w tym roku. Ja pierwszy raz w tym sezonie zakładam narty, bo wreszcie jest śnieg.
Na szczęście samotna niewiasta na szlaku może liczyć na pomoc. Uczynny turysta bez wahania sięga po cięższy kaliber w postaci swoich raczków. I wali kolcem po moich butach, a ja modlę się w duchu, by mu się ręka nie omsknęła i by mi nie zrobił dziury na przodzie…
Dziury nie ma, można się wpinać. Na początku idzie mi niemrawo, ale im wyżej (i bardziej płasko), tym zaczynam się rozkręcać. Aha, zapomniałam dodać, że gdy tylko wyszliśmy na szlak, na niebo naszły chmury. Nici z błękitu, bestia kontratakuje.
Drepczemy więc sobie w szarościach, dochodzimy do grzbietu i czarnego szlaku, którym koleżanka neska lubi pomykać z Klikuszowej. Robert dziwi się, że jest tak pusto, choć parę osób, w tym dwóch facetów na „motoroskuterach śnieżnych” mijamy (co to za nowy wynalazek?). Normalnie by mnie wpieniali, dziś pomagają, bo ubijają sypki puch.
Od połączenia z żółtym szlakiem robi się tłoczniej. Przed kaplicą Matki Bożej Królowej Gorców rozpoznaję koleżankę z facebooka – jaki ten świat mały! Za to za moment z lasu wychodzi gazda z kijaszkiem. Ale bez obaw, to nie sławetny baca spod Turbacza. Ten jest miły, choć przynosi złe wieści: „Słońce było rano, już dzisiaj nie będzie”. Jakiś wysłannik bestii czy co?
Na przekór jego słowom akurat nieco błękitu pojawia się na niebie, choć nadal jest szaro. Bez porównania z piątkiem. Dwa dni temu byłyśmy tu całą bandą i trafiło nam się jedyne okienko pogodowe na tym wyjeździe z błękitem nieba i koronkową bielą śniegu na gałązkach. Ale to też inna historia.
Do schroniska pod Turbaczem dochodzimy drogą rowerową, bardziej płasko. Spod budynku zbiega biegacz. Rozpoznaję go po brodzie – dwa dni temu, pomykając po gorczańskich szlakach, udzielał nam informacji odnośnie żółtego szlaku. Jaki ten świat mały!
Żeby nie było – już nikogo znajomego nie spotkamy. Znajdziemy za to komórkę i wywalę się w zaspę, a Robert będzie chciał dzwonić po pomoc. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Wchodzimy do schroniska, by coś zjeść i ogrzać się przed zjazdem. W środku tłumnie, widać, że to weekend. Krótka chwila na odpoczynek i już wychodzimy. Na trasie pierwsze górki.
Ale ale, po co my tu w ogóle jesteśmy i co przed nami? Może powinnam na początku wspomnieć, że kilka lat temu otwarto trasę biegową „Śladami Olimpijczyków” z Obidowej na Turbacz. Liczy 11 kilometrów w jedną stronę i od dawna ostrzyliśmy sobie na nią zęby. W tamtym roku z powodu kiepskiej pogody nie wybraliśmy się na nią i trzeba było poczekać do kolejnego sezonu, by się z nią zapoznać. Czyli do teraz.
Oficjalnie trasa nie jest jeszcze otwarta. Wcześniej nie było śniegu, gdy się pojawił, trzeba było usunąć jakieś szkody, więc ratrak nie ruszył do akcji (gdy piszę te słowa, trasa jest już otwarta). Mieliśmy wątpliwości, czy przyjeżdżać, ale wymyśliłam, by na Turbacz pójść zwykłym szlakiem (tak też zrobiliśmy) i próbować zjechać Trasą Olimpijczyków. Teraz cały jedenastokilometrowy odcinek przed nami.
Na początku idzie mi ślamazarnie. Muszę przypomnieć sobie, jak się hamuje (a na biegówkach, nawet naszego typu, nie jest to takie banalne), a do tego co chwila staję, by fotografować gorczańską zimę. Zmrożona Hala Turbacz prezentuje się znakomicie i cieszy lekka poprawa pogody. Choć paluchy marzną, swoją porcję zdjęć trzeba zrobić.
Potem wjeżdżamy w las. Ale to bardzo piękny las. Choiny wystrojone są na biało, szarości zaczynają się przecierać i robi się niesamowicie…
I gdy już myślę, że piękniej być nie może, kolejne zakręty szybko wyprowadzają mnie z błędu. Wokół cudowna zima, słońce jest coraz niżej, przebiło się wreszcie przez mgły i funduje nam taki dzień jak nigdy. Oj, dawno nie mieliśmy takich warunków w górach, ostatni raz chyba w trakcie wschodu słońca na Pilsku.
Nałykamy się dziś świeżego powietrza, rozdziawiając japy z wrażenia. „Magia” – kwituje z uśmiechem mijający mnie turysta. „I Tatry się odsłoniły na zachód słońca” – dodaje. Tak, jest magia. Biała magia.
Tempo, choć ślamazarne, jeszcze bardziej spada. Jest tak zjawiskowo, że aparat nie ma chwili wytchnienia. Baterie szybko padają na tym mrozie, kończą się zapasy energii, a pozostałe zostały w samochodzie. No nic, może mi starczy…
Słońce coraz niżej chyli się ku zachodowi. Już wiemy, że czeka nas powrót w mroku. Ma to też swoje dobre strony – na szlaku nie ma wielu narciarzy, mogę więc zjeżdżać spokojnie, bez obawy, że w kogoś się wbiję. Nowicjusz, taki jak ja, jest przecież wymagający, musi mieć całą trasę dla siebie.
Na Solnisku obserwujemy zachód słońca i Babią Górę wyłaniającą się znad mgieł. Tu jest chyba najpiękniej, choć wcześniejsze miejsca stają z Soliskiem do silnej konkurencji.
Czas jednak za zjazd. Brzmi kiczowato, jak z łzawych sentymentalnych romansów, ale w promieniach zachodzącego słońca zaczynam zjeżdżać w dół.
Mistyka szybko się kończy. Zjazd z Soliska jest najbardziej stromym odcinkiem na trasie „Śladami Olimpijczyków”. Choć biorę go na kilka razy, i tak nic nie pomaga i moje hamowanie pługiem diabli biorą. A może bestia? Zjeżdżam więc pędem w dół i oczywiście nie wyrabiam na zakręcie, czego wynikiem jest piękne wbicie się w zaspę.
Ląduje się gładko, za to dalej już prosto nie jest. Próbuję wygramolić się ze śniegu, podeprzeć ręką, obrócić – wszystko na nic. Ręka zapada się do łokcia w miękkim puchu, więc ruchem posuwistym, na plecach, przesuwam się do drogi. Narty, jak na złość, nie dadzą się odpiąć, więc szybko rezygnuję. I wołam na pomoc Roberta, który zjechał bezkolizyjnie i czeka w pobliżu wiaty na polanie Kałużna. A ten pewnie myśli, że noga, ręka, mózg na ścianie i biegnie w te pędy, zastanawiając się, po jaki GOPR już dzwonić. Za to gdy okazuje się, że nic mi nie jest, wredota jedna wyciąga aparat i zaczyna mnie focić, jak leżę w śniegu i liżę rany…
Choć poświata jeszcze długo się utrzymuje, robi się coraz ciemniej. Dość szybko pokonujemy odcinek między Średnim Wierchem a szczytem Gorzec, by w jego okolicach zacząć konkretny zjazd do doliny Lepietnicy. Zjazd z czołówkami na głowach, bo zrobiło się już ciemno i głupio byłoby połamać narty na jakiejś przeszkodzie , której się nie zauważyło.
Dolina Lepietnicy to ostatni odcinek trasy „Śladami Olimpijczyków”. Wbijamy się w założony tu ślad i lekko w dół, mkniemy do parkingu. Z małą przerwą na próbę uruchomienia znalezionego w śladzie iphone’a. Może uda się do kogoś z niego dodzwonić i poinformować o zgubie? Tak już zrobiliśmy dwa lata temu, też na biegówkach, w Jakuszycach, gdy znaleźliśmy telefon przed Chatką Górzystów. Tym razem jednak sprzęt milczy.
Im niżej, tym droga jest gorsza. Ostatnie dwa kilometry są wykorzystywane, między innymi, do organizacji kuligów i nawet jeden takowy spotykamy. W zupełnej ciemności docieramy do Obidowej, gdzie, na szczęście, znajduje się właściciel zgubionego telefonu. Dużej straty by nie było, bo sprzęt służy tylko do odtwarzania muzyki na trasie, ale i tak chłopak się cieszy.
Podsumowanie? To był naprawdę fantastyczny dzień, jeden z lepszych zimowych w górach, jaki kiedykolwiek nam się trafił. I wcale nie przemarzliśmy i nie daliśmy się bestii, będąc w ciągłym ruchu. Trasa narciarstwa biegowego „Śladami Olipmijczyków” jest fenomenalna i przepiękna widokowo i zdecydowanie warto się na nią udać. I teraz zła wiadomość dla niebiegówkowiczów: w okresie zimowym jest dostępna tylko dla narciarzy biegowych.
Od tego roku jest też płatna – symboliczne 5 zł uiszcza się w jednej z trzech wypożyczalni na dole. Jeśli ktoś chciałby zainteresować się tematem, odsyłam do stron z opisami szlaków (trasa „Śladami Olimpijczyków” nie jest jedyną): tu i tu.
Aktualnych informacji na temat trasy „Śladami Olimpijczyków” i warunków śniegowych można też szukać na facebooku na tej stronie.
Wszystkich, którzy chcą spróbować, zachęcam, bo naprawdę warto. Początkujący mogą spróbować swoich sił w Dolinie Lepietnicy, jednak tym, którzy już trochę opanowali sztukę hamowania (a da się to opanować???) polecam całą pętlę. Niezapomniane przeżycie!
Super warunki wieczorem 🙂
Jak dla mnie to bardzo fajnie, że jest wyznakowana i przygotowana tylko dla narciarstwa i nie wiedzie wzdłuż szlaków pieszych, jak to w wielu innych rejonach się dzieje. Dzięki temu powinno być mniej sytuacji konfliktowych.
I jak najbardziej to popieram! Na tym szlaku jest kilka stromych zjazdów i gdyby ktoś tam schodził, mógłby stwarzać niebezpieczeństwo. Tym bardziej, że na biegówkach średnio się hamuje ;). Jeździsz?
Byłem „ze 3 razy”. Jednak narty biegowe to nie dla mnie. Nie podoba mi się i są nudne wg mnie. Wolę pochodzić z buta na rakietach.
Rozumiem to podejście. Biegówki dla mnie to świetny sposób na poruszanie się po szlakach, ale zawsze celem nadrzędnym jest to, co wokół (a nie bieganie treningowe samo w sobie). Traktuję je miejscami jak rakiety. Dlatego ostatnio ruszyliśmy na biegówkach na Wysoki Kamień, krajoznawczo.
Ależ warunki trafiłaś. Miazga!
Ano, czasem się udaje…