Trzy zimy
Trzecia zima: Drżąca Góra – Mam Tor
Zobacz trasę na pełnym ekranie
Na poszukiwania trzeciej zimy wybieramy się na południe. Skoro przez ostatnie dwa tygodnie byliśmy na wschodzie i na zachodzie, czas zmienić kierunek i park narodowy. Tym razem pora na Peak District i Mam Tor.
Jedziemy w tereny, które zwiedziliśmy podczas pierwszego pobytu w tych stronach, w październiku. Wtedy, wśród jesiennych okoliczności przyrody, odwiedziliśmy Hope Valley i Edale Valley. Teraz staniemy na grzbiecie, który rozdziela te dwie doliny.
Wycieczkę zaczynamy w Hope od tradycyjnego śniadania w samochodzie, kawy i fajeczki. Prognozy zapowiadają słońce dopiero przed południem, więc nie śpieszy nam się zbytnio. Szarobura aura i wiatr sprawiają, że jakoś nie chce nam się wychodzić z auta i przedłużamy chwile leniuchowania. W końcu jednak czas w drogę. Ruszamy dzielnie mając nadzieję na poprawę pogody.
Pierwszy odcinek trasy prowadzi z Hope do sąsiedniej miejscowości Castleton. Wędrujemy wzdłuż grzbietu, którym potem będziemy wracać, polami nad wsią. Od razu widzimy też nasz dzisiejszy cel – Mam Tor.
Wzgórza tego nie sposób pomylić z innym. Wygląda, jakby od jego grzbietu odłupała się spora część. Liczne osuwiska sprawiły, że Mam Tor dzierży miano „Drżącej Góry” lub góry-matki, gdyż ziemne lawiny spowodowały powstanie innych niewielkich wzgórz pod nim.
Po dojściu do Castleton przystajemy na moment przed jedną z wystaw sklepowych. Przed nami leży biżuteria wykorzystująca tutejszy czarno-fioletowy minerał – Blue John. Jest on pozyskiwany ze złóż fluorytu, które znajdują się w dwóch jaskiniach w okolicach Castleton. To jedyne takie złoża w Wielkiej Brytanii. Mimo unikalności tego minerału nie jest on bardzo drogi ze względu na swoją kruchość.
Castleton jest najpopularniejszą miejscowością w okolicy. Góruje nad nią Peveril Castle, który oglądamy po wejściu w wapienny wąwóz nad miasteczkiem. Zamek zbudował syn Wilhelma Zdobywcy w XI wieku.
W wąwozie spotykamy grupę rowerzystów. Z niedowierzaniem patrzę, jak zjeżdżają kamienistą ścieżką w dół. Potem okazuje się, że poprzedniego dnia przy piwie wpadli na pomysł, żeby przejechać naszą dzisiejszą trasę na rowerach. Nie wiem, czy spodziewali się, że zastaną tyle śniegu i że będą musieli zjeżdżać drogą ewidentnie nie nadającą się do zjazdu. Jeden z nich stwierdza, że był to głupi pomysł. Jak się później dowiedzieliśmy – udało im się i ich wyczyn zyskał nawet lokalną sławę.
Przy wyjściu z wąwozu, którym prowadzi Limestone Way, spostrzegamy na grzbiecie owce. Tulą się do siebie na śniegu próbując wygrzebać spod białego puchu nieco trawy. To niecodzienny dla nas widok, gdyż jesteśmy przyzwyczajeni, że na zimę owce w Polsce spędza się z łąk. Tu są na polach przez cały rok.
Ku naszej radości pogoda się poprawia. Nagle otacza nas tylko biel śniegu i błękit nieba. Piękne połączenie!
A i śniegu jest więcej niż ostatnio. Na tyle, że w skalnym wąwozie zsuwa się ze zboczy tworząc niewielkie lawinki. To chyba niecodzienna zima dla Anglików, gdyż kolejnego dnia nasz znajomy, który również przeszedł tę trasę, opowiadał z przejęciem o kamiennych lawinach w dolinie. Ponoć nigdy nie widział tyle śniegu w górach. Zastanawialiśmy się ze śmiechem, czy byliśmy w tym samym miejscu, co on i co by było, gdybyśmy wysłali go zimą w nasze polskie góry.
Wreszcie wychodzimy z wąwozu na otwartą przestrzeń. Słońce nadal przygrzewa, a wiatr, pojawiający się od czasu do czasu, wprawia w ruch drobinki śniegu, które wirują w powietrzu przesuwając się z jednej strony w drugą.
Przed nami rozciągają się rozległe połacie pól.
Ścieżki w śniegu są wydeptane, dopiero po chwili wchodzimy w mniej popularną drogę.
Gdyby nie ubity śnieg, nie szłoby się nam tak raźnie i co chwila zapadalibyśmy się. Na otwartych przestrzeniach rzeczywiście jest go więcej. Na tyle, by przysypać płotki i drewniane przejścia.
Wreszcie na horyzoncie pojawia się znów Mam Tor, który zgubiliśmy z oczu w Castleton. Z tej perspektywy wygląda nieco inaczej.
To tu, czekając na słońce, które oświetli górę, mijamy turystę w krótkich spodenkach. Od czekania marznę już cała, a on tak się roznegliżował! Jego ubiór jest pewnie wynikiem „zimnego chowu”. Nawet przy chłodnej jesienno-zimowej pogodzie często widzimy w Anglii dziewczynki ubrane w podkolanówki albo rowerzystów w szortach. Nie mówiąc o wydekoltowanych pannach w kusych sukienkach i szpilkach, często bez rajstop, paradujących po centrum w dyskotekowe dni, gdy ja opatulam się kurtką i szalem.
Po złapaniu w kadr „Drżącej Góry” dochodzimy do drogi, którą można wjechać niemal pod szczyt.
Od razu pojawia się sporo ludzi, rodziców i dzieci z sankami korzystających z przychylnej aury. Gdy wychodzimy na grzbiet, zerkam w stronę drugiej doliny – Edale Valley ze wstążką drogi prowadzącej na Mam Tor z północy.
Z jednej strony mamy więc widok na Hope Valley i otoczenie Castleton.
Z drugiej na płaskowyż Kinder Scout górujący nad Edale Valley, na którym znajduje się najwyższy punkt w Peak District.
Po zdobyciu wierzchołka, na którym stoi kamienny obelisk, zmierzamy ganią w stronę Lose Hill. Grzbiet, po którym teraz idziemy, Great Ridge, stanowi granicę nie tylko między dwiema dolinami, lecz także dwiema częściami Peak District. Po lewej, na północ od Edale Valley, rozciąga się Dark Peak z rozległymi, ciemnymi wrzosowiskami. Po prawej, na południe od Hope Valley, swym wapiennym podłożem i jaskiniami przyciąga White Peak. Najciekawsze z podziemnych grot znajdują się właśnie w okolicach Castleton. Dla turystów udostępniono tu cztery jaskinie, w tym dwie wspomniane wyżej, w których znajdują się złoża fluorytu.
Wąska ścieżka, którą teraz idziemy, ograniczona jest kamiennym murkiem. Śnieg przysypał go tak dokładnie, że stanowi teraz naturalną ochronę przed wiatrem. To tu, osłonięci przed lodowatymi podmuchami, robimy sobie przerwę na posiłek.
Przez Edale Valley mknie pociąg, przed nami jakiś snowboardzista zjeżdża na krechę ze zbocza, słońce przygrzewa, śnieg iskrzy się pod stopami – słowem: żyć, nie umierać!
Dalsza wędrówka wiedzie nas w stronę Hollins Cross – najniższego punktu na grzbiecie. Nazwa pochodzi od krzyża, który stał tu do początku XX wieku. Przez Hollins Cross wiodła trasa z jednej doliny do drugiej. Zyskała ona miano „drogi trumiennej”, gdyż przez grzbiet przenoszono trumny z Edale do kościoła w Castleton, do czasu, aż ta pierwsza wioska dorobiła się własnej świątyni.
Za sobą pozostawiamy skąpany w słońcu Mam Tor.
Przed nami zaś kolejne szczyty: charakterystyczny ciemny Back Tor i Lose Hill na horyzoncie – ostatni wierzchołek przed zejściem w doliny po pokonaniu trzykilometrowego Great Ridge.
W dole, w Castleton, drzewa zaczynają już rzucać długie cienie.
Na grani zaś spokojnie pasą się wszędobylskie owce.
Już tylko kilka kroków dzieli nas od skalnego Back Tora z samotnym drzewkiem na szczycie i irokezem na zboczu.
Ze szczytu po raz enty podziwiamy rozległe panoramy. Na Lose Hill, nad którym wstaje już księżyc,
na Mam Tor, który z tej perspektywy wygląda potężnie,
na Edale w dole.
W wieczornym słońcu nasze wydłużone sylwetki wskazują na śniegu kolejny cel – Lose Hill.
Turyści zniknęli. Pozostaliśmy tylko my i jakiś zabłąkany piechur.
Takie chwile w górach lubię. Chylący się ku końcowi dzień, pustkę wielkich przestrzeni, ciszę przerywaną niekiedy trzepotem ptasich skrzydeł, skrzypieniem śniegu i naszymi oddechami.
Słońce powoli chowa się za Mam Tor, górę-matkę.
Po niebie pędzi świetlista strzała.
A niebo powoli zmienia barwy: od różowych i żółtych po pomarańczowe.
Wreszcie słońce znika zostawiając za sobą tylko różowość na niebie.
Różowa poświata towarzyszy nam do końca drogi, do zejścia w ścieżki prowadzące do wsi.
Do asfaltu docieramy już o zmroku, przechodzimy przez Hope i wracamy do naszego samochodu. Trzecia zima okazała się znów inna od poprzednich: bardziej śnieżna i słoneczna, pełna malowniczych widoków, zakończona impresjonistycznym zachodem słońca. Na ten rok już nam wystarczyło zimowych wrażeń. Kolejne tygodnie spędziliśmy na rowerowych przejażdżkach i spacerach w okolicach naszego miasta wypatrując już pierwszych oznak wiosny.
/01.02.2015/