Rysianka? Już tyle razy była… Może wschód na Wielkiej Raczy? Szczyt widokowy, nada się. Takie rozważania snujemy z Martą kilka tygodni wcześniej, gdy już wiadomo, że odwiedzi ją rodzina z Anglii. Mąż siostry, rdzenny Brytyjczyk, lubi góry i śnieg, więc trzeba zapewnić mu jakieś atrakcje. Wiecie, jakie zimy są na Wyspach…
Pierwszy falstart zaliczamy na początku stycznia. Wizja wschodu gdziekolwiek, czy na Wielkiej Raczy, czy na prościutkiej Ochodzitej, upada. Towarzystwo lubi spać. Do tego przyplątuje się choróbsko i wyjazd należy przełożyć. My z Robertem lądujemy na Klimczoku i Błatniej, a z resztą umawiamy się na kolejny tydzień. To ostatni weekend przed powrotem rodziny do Anglii.
Pogoda styczniowa, jak to ona, lubi się knocić, więc do końca nie wiemy, czy na Wielkiej Raczy wylądujemy. Aż do czwartku.
Późne popołudnie w czwartek. Załatwiam swoje prywatne, acz zawodowe sprawy. Telefon wyciszony. Gdy w końcu mogę na niego zerknąć, widzę dwa nieodebrane połączenia z pracy. Dzwonił sekretariat i to w krótkim odstępie czasu. Niedobrze. Telefony z pracy o tej porze zawsze śmierdzą problemami.
Oddzwaniam, ale jest już za późno. Wszyscy wyszli. Wracam do domu. O co może chodzić? Olśniewa mnie w samochodzie. O nie…
W domu otwieram wiadomości na kompie. Tu powinno być piii…. na widok przeczytanego tekstu. Pani Wioletto, została pani zgłoszona do kwarantanny. Niech to szlag!
Dzwonię do przełożonej, ta potwierdza. Do kolejnego piątku leżakuję w chałupie. Ale coś mi nie gra. Zaczynam dopytywać jak to, dlaczego. Dostaję numer do sanepidu. Proszę wyjaśniać sprawę.
Marcie piszę, że nie jadę na żadną wycieczkę. Na Wielkiej Raczy mnie nie będzie.
W piątek, bez większych nadziei, zabieram się do wyjaśniania sprawy dopiero po pracy, późnym popołudniem. – Jesteś 37 w kolejce – mówi mi automat warszawskiego sanepidu. Próbuję drugi raz, znowu wysłuchuję całej początkowej litanii informacji. Ale coś rusza, jestem dwudziesta któraś. Zostawiam włączony telefon i po krótkim czasie, ku memu zdumieniu, dodzwaniam się.
Przedstawiam sprawę. – Kwarantanna bezpodstawna – oświadcza miły pan. Wysyła zgłoszenie do bielskiego sanepidu. Ale jest po osiemnastej, piątek. Jakoś nie widzę tego, by uwolniono mnie przed weekendem. A niech to.
Pół godziny później dzwoni telefon. Bielski sanepid. Kwarantanna bezpodstawna, ale pani nie może mi jej znieść. Trzeba dowodu, wyjaśniającego pisma od dyrekcji. – A co ma być w tym piśmie? – pytam. – Nie wiem, nie wiem, działajcie… – dowiaduję się. Pani nie jest też przekonana, czy uda się załatwić sprawę w weekend. No przecież posiedzę w domu, jaki problem…
Kolejny telefon, mój. Do przełożonej. Ta do dyrekcji. Piątek wieczór. Późno. Sprawa idzie spać.
Kolejna odsłona ma miejsce w sobotę. Piję poranną kawę, dzwoni „góra” z pracy. Napisze pismo. Pół godziny później kolejny raz łapię za telefon. Sanepid! Cofnięto mi kwarantannę!
– Zwalczyłaś system! – pisze mi kumpela z pracy. Taak! Ale system nie okazał się krwiożerczy. Zaskoczył mnie bardzo na plus. Szybko, sprawnie, bezproblemowo. Niech żyje wolność! Wolność i swoboda!
Kolejna wiadomość do Marty. Jednak jadę.
– To co, nie jesteś na żadnej kwarantannie? – pyta mnie ma przyjaciółka już w niedzielę, gdy spotykamy się na parkingu w Rycerce. – U ciebie tak to się szybko zmienia…
Taaa. Nie znasz dnia ani godziny…
Sam opis wycieczki będzie już krótki. Ruszamy rano, by spotkać się z ekipą Marty w Rycerce Kolonii. Na dwupasie atakuje nas wschód. Cudnie się zapowiada ten dzień wolności!
Z tego wszystkiego knocę kierunki i zamiast skręcić w Rajczy, jedziemy na Zwardoń. Nie ma tego złego, bo poznajemy nową drogę dojazdową, przez Sól. Zbliżając się do parkingu, widzimy przy wcześniejszych domach zostawione auta. Czyżby przy wiacie nie było już miejsc? Robert zatrzymuje samochód i pyta o to pierwszego przechodzącego turystę. – Cześć Robert! – graba ląduje w samochodzie, by uścisnąć nasze dłonie. Jaki ten świat mały! Nadzialiśmy się na znajomych, z którymi w grudniu bawiliśmy się na corocznej imprezie ciastkowej u wspólnych przyjaciół.
Oni zaparkowali wcześniej, my jedziemy dalej. Drugie auto już stoi. Dziś idziemy w poszerzonym składzie. Nasza dwójka, Marta, jej tata i szwagier z Anglii.
Zaczynamy rabarbarówkowym toastem, a potem ruszamy w górę. Wiele już do napisania nie mam. Słońce świeci, pogoda jeszcze się trzyma, choć po ładnym poranku miało się chmurzyć.
Docieramy do schroniska, zachwycamy się zimą, która jednak zadomowiła się wyżej. W przedsionku lądujemy na śniadanie i grzane wino.
Na szczycie urządzamy sesję zdjęciową, fotografujemy też „na instagrama”, czyli pionowo (człowiek całe życie się uczy!), dwóch turystów. Nasi znajomi „ciastkowi” też tu są, choć już ruszają w stronę Przegibka.
My, standardowo, skrócimy trasę, bo za szlakiem na Przegibek zbytnio nie przepadam. Za bardzo się dłuży, a krótszy wariant pozwala na nieśpieszną wędrówkę.
Z Wielkiej Raczy schodzimy na halę pod Małą Raczą, dziś tylko po czerwonych znaczkach.
Ostatni przystanek, na tradycyjne angielskie świąteczne ciastka (przywiezione z Wysp), robimy na Hali Śrubita.
Potem skręcamy w stronę rezerwatu o tej samej nazwie.
Dziś głuszca nie ma, ale miło powędrować wśród starych jodeł i buków, które porastają to miejsce. Niektóre z tych padłych mają nawet kły. Lodowe, białe i brązowe.
Ostatni epizod dzisiejszego wyjazdu to kładka w Rajczy. Dzieło mej przyjaciółki. Wcześniej jeszcze zabieramy autostopowicza. Nie machał, ale szedł drogą, więc zaproponowaliśmy podwózkę. A gdzie szedł? Do Rajczy właśnie, z 10 kilometrów asfaltu go czekało, by dotrzeć na pociąg. W samochodzie okazuje się, że jest z Czechowic, więc przejdzie z nami całą trasę do domu.
Z ekipą Marty żegnamy się w Rajczy, przy kładce, którą właśnie podświetlono, gdy już chcieliśmy uciekać (a podświetlenie bardzo chcieliśmy zobaczyć). Szwagier z Anglii zadowolony, już planuje przyjazd do Polski w wakacje. Ja – bardzo zadowolona. Siedziałabym w zamknięciu prawie tydzień, a zamiast tego spędziłam „lovely day” (słowa szwagra) w górach.