Właściwie wszystko zaczęło się od koleżanki z internetowego forum. Bo zamieściła relację z majówkowego przejścia granią Tatr Niżnych ze znajomymi, co przypomniało mi, że kiedyś też chciałam przejść tę graniówkę.
Nie omieszkałam wspomnieć o tym w komentarzu do relacji, co oczywiście podchwyciła od razu Dżola. Ta to zawsze się człowieka uczepi i nawet termin poda . Jako propozycję, oczywiście. Więc ta propozycja zaczęła mi wiercić w głowie coraz natrętniej, nabierać coraz bardziej realnych kształtów, aż wreszcie stanęło na tym, że z początkiem lipca ruszamy z Jolą w Tatry Niżne.
Start wyrypy granią Tatr Niżnych poprzedza oczywiście telekonferencja. Mamy różne pomysły na wyjazd: a to bez samochodu, a to z transportem, z namiotem, bez, z nową butlą do gotowania na szlaku itepe. W końcu plan jest ustalony, Jola przyjeżdża do mnie w środę wieczorem i po pogaduszkach w rodzinnym gronie w czwartkowy poranek ruszamy w stronę Telgartu.
Po kilku deszczowych dniach prognozy są nader optymistyczne! Rozpogadza się, gdy zostawiamy za sobą Tatry i jest już całkiem słoniecznie, gdy zatrzymujemy się na pierwszą kawę u źródeł Hronu.
Z drogi macha do nas entuzjastycznie nastawiona grupa pielgrzymkowa, a my ruszamy dalej, mijając po drodze wiadukty kolejki. Dość nietypowe to zresztą miejsce, bo w pobliżu pociąg wjeżdża w tunel, zakręca we wnętrzu góry i wyjeżdża nad miejscem, gdzie poprzednio zniknął w tunelowych czeluściach.
W Telgarcie realizujemy pierwszy punkt naszego misternego planu: znajdujemy kwaterę, w której chcemy się zatrzymać za kilka dni po zejściu z grani i zostawiamy tam samochód. Potem, mijając liczne grupy Romów sprzedających przy drodze leśne smakołyki, idziemy łapać stopa.
No to łapiemy… (fot. Joli)
Z Jolą jego złapanie jest pestką, więc trzema samochodami przedostajemy się w końcu do Brezna, a stamtąd, już autobusami, do Bańskiej Bystrzycy i Donoval. To właśnie w miejscowości Donovaly wkraczamy na czerwony szlak niżnotatrzańskiej trasy graniowej, choć pierwszy etap naszej wycieczki, do Przełęczy Hiadelskiej, należy jeszcze do Starohorskich Wierchów.
Ekipa na starcie (fot. Joli)
Na dobry początek czas na orzeźwiający złocisty trunek i toast za powodzenie całej wyprawy. W końcu, późnym popołudniem, ruszamy w stronę Kecki.
Toast na dobry początek (fot. Joli)
Dziś mamy do przejścia niewielki odcinek do Hiadelskiego Sedla. Po przejściu przez osadę Polanka i po dłuższym dreptaniu lasem wychodzimy w końcu na halną Keczkę. Przed nami trasa, którą pójdziemy kolejnego dnia: Prasiva i Wielka Chochula.
Na pierwszym planie Kozi Grzbiet, najwyższy szczyt Starohorskich Wierchów, na który zaraz pójdziemy.
A wokół góry i góry, w świetle wieczornego złotego światła.
Czujemy się tu jak na połoninach i zdecydowanie takie bieszczadzko-beskidzkie łąkowe widoki nam odpowiadają! Ochoczo ruszamy więc w stronę Koziego Grzbietu.
Za nami zostaje Keczka.
Po zdobyciu szczytu czeka nas tylko uciążliwe, bo bardzo strome zejście do przełęczy Hiadeľské sedlo.
Wiata, w której planujemy nocleg, jest już niemal w całości zajęta. Zostały akurat dwa miejsca: ja lokuję się na stryszku, a Jola na dole, w towarzystwie bardzo oswojonych myszek. Dzień żegnamy przy ognisku, pełne wrażeń z pierwszego dnia wędrówki granią Tatr Niżnych i ciekawe, co przyniesie następny.
Tu spała Jola. Zdjęcie z kolejnego dnia (fot. Joli)
/03.07.2014/