Drugi dzień pobytu w Bieszczadach i Fereczata na dwa sposoby. Najpierw rowerowo, potem górsko.
Rowerowy początek
Być w Smereku i w pięć minut trafić do Azji? Tylko na Leśnym Szlaku Rowerowym „Fereczata”. Przebiega nieopodal naszej wakacyjnej chaty, więc od razu na początku pobytu w Bieszczadach postanawiamy się nim pokulać przed siebie. Trzeba sprawdzić, czy rowerów zanadto nie wytłukło w czasie dojazdu.
Za ostatnimi zabudowaniami Smereka asfalt się kończy i wjeżdżamy na szuter. W dole mieni się oczko wodne, a dumny napis przy drodze obwieszcza, że oto wjeżdżamy do… Wietnamu. Zamiast azjatyckich, widoki mamy typowo bieszczadzkie w postaci szeregu retort stojących sobie przy wietnamskiej drodze. Nieco dalej, przy składzie drewna, przy dorodnych kałużach obserwujemy sobie kijanki i młode żaby. Jadąc prosto, a potem w górę strumienia Chomów dotarlibyśmy aż pod Rabią Skałę. W dawnym przysiółku Beskid skręcamy jednak na północny zachód, w drogę, którą biegła kiedyś kolejka wąskotorowa ze Strzebowisk.
Po byłym torowisku jedzie się przyjemnie, jednak trzęsie nami trochę, jak to na szutrze. Zresztą, nie ma co ukrywać, leśne szutrówki nadmiernymi widokami nie grzeszą.
Od czasu do czasu między drzewami mignie nam zielona połonina, poza tym podziwiamy sobie bieszczadzki las. Aż do skrętu na Kalnicę. Tu postanawiamy zakończyć naszą rodzinną eskapadę, by nie zniechęcać nadmiernie najmłodszej uczestniczki naszej wycieczki, która stawia dopiero swe pierwsze kroki na trzęsących szutrach.
Zjazd byłby przyjemny, gdyby nie brak powietrza w mym kole, który szybko odkrywam. Niestety pompka już pomknęła do przodu razem z częścią ekipy, więc toczę się powoli, a Robert pędzi zatrzymać zbiegów. Na prowizorycznie nadmuchanym kole dojeżdżamy już do Smereka.
Wstawaj, szkoda dnia…
Jest chyba szesnasta, letni dzień jeszcze w pełni, więc szkoda nam trochę tych godzin do zmroku, które można byłoby w sumie jakoś godziwie wykorzystać. Szybki rzut oka na mapę i już mamy zaplanowaną parogodzinną pętelkę na Jasło i Fereczatą. Skoro Fereczata towarzyszyła nam na rowerowym szlaku, niech i górsko zapisze się w naszej pamięci.
Tym razem wybieramy się tylko we dwójkę, korzystając z rodzinnej podwózki na przełęcz Przysłup. I tak oto koło 17 ruszamy na szlak. Idealna pora na bieszczadzkie tłumy, bo na żółtym szlaku na Jasło spotykamy tylko jedną osobę. Chłopak schodzi w dół i jest równie zdziwiony jak my, że jeszcze ktoś o tej porze hula po górach. Z drugiej strony jesteśmy poza najpopularniejszymi bieszczadzkimi szczytami, więc podejrzewam, że tłumów tu nigdy nie ma.
Z Pyrzsłupia na Jasło i Fereczatą
Szlakiem z przełęczy Przysłup na Jasło nigdy nie szliśmy, więc tym bardziej jego wybór na popołudniową przechadzkę wydaje się trafiony. Nad połoninami ładnie się chmurzy, na niebie dużo się dzieje, co potem przekuje się w najlepsze, co nas tego dnia spotka. Na razie wędrujemy sobie ukwieconymi łąkami z widokami na okolicę, a przed samym wejściem w las na naszej ścieżce staje… lis. I w ogóle się nie płoszy! Stoi sobie tyłem w najlepsze i chyba nie zauważa, jak blisko podeszliśmy. Wściekły jaki, czy co? Prewencyjnie zwiększamy poziom decybeli w otoczeniu i wtedy chytrus się odwraca i zwiewa. Można ruszać.
Dalsza droga przez las przebiega już spokojnie. Musimy nabrać wysokości aż do pierwszych otwartych terenów porośniętych borówczyskami. Mimo walki z sobą nie udaje nam się przejść obok nich obojętnie i zajadamy się fioletowymi owocami, ile popadnie. A potem jest już Jasło i rozległe panoramy na wszystkie strony. Gdzieś tam nad horyzontem świat tonie w deszczu, nad nami też się chmurzy, więc postanawiamy ewakuować się szybko w stronę lasu.
A las jest to wyjątkowy! Jakbyśmy nagle weszli w krainę Tolkienowskich entów! Powykrzywiane, porośnięte mchem drzewa tworzą nam alejkę jak z jakiejś baśni.
Na Okrągliku znów zaczyna się robić ładnie. Polany w dole oświetla wieczorne słońce. To tak, jakby ktoś rzucił w zieleń wzgórz żółte wyraźne kleksy.
Deszcz jednak nie odpuszcza i łapie nas gdzieś przy kolejnym podejściu. Ale w słońcu i w deszczu las lubię. Na takie moknięcie mogę się zgodzić.
Fereczata, czyli chwilo trwaj!
Ostatnie podejście wyprowadza nas na Fereczatą. To wisienka na torcie dzisiejszego wędrowania. I w ogóle całego dnia.
Bo Fereczata jest dziś tańczącą z mgłami. I tęczami, które pojawiają się nawet w zmultiplikowanym wydaniu. Rozświetlone słońcem mgły i snujące się nad górami mgielne obłoczki, soczysta letnia zieleń, której wyjątkowo ciepła i sucha wiosna nie odebrała jeszcze mocy i zupełna pustka na szlaku. Tylko my i to, co przed nami. Pięknie przywitały nas Bieszczady po latach.
A tam, gdzie tęcza wskazała garnek ze złotem, muszę się kiedyś wybrać. I wcale nie dlatego, by poszukać skarbu. Jeszcze tam nie byłam, a teren sporo po sobie obiecuje.
Potem jest już tylko zejście. Stromawe, błotne, leśne. Już po zmierzchu wychodzimy w pobliżu naszej chaty.
Jutro powtórka z górskiej rozrywki i mój ukochany szlak przez Bukowe Berdo.