Chiny dały nam kopa. Powaliły na kolana. W odpowiednim momencie, by znów poczuć, o co w tej naszej rowerowej włóczędze chodzi. Bo wcześniej spędziliśmy kilka miesięcy w Azji Południowo-Wschodniej. Było miło, fajnie, przyjemnie, ale… Po pewnym czasie przyszło znużenie, przesyt, myśl, że nie o to nam jednak chodziło, że w nasze życie wkradła się powtarzalność, że nie obchodzą nas różnice i niuanse, że straciliśmy ducha prawdziwej przygody.
I wtedy wjechaliśmy do Chin. Baliśmy się, a jakże! Wcześniej już dwa razy byliśmy w tym kraju i wiedzieliśmy, czym może nas przywitać. I rzeczywiście, po spokojnych, zielonych i deszczowych drogach południowego Junnanu wpadliśmy znów w typowo chińską rozpierduchę, przebudowy, śmiałe inwestycje, klockowate miasta, miliony klaksonów, ruch, hałas, zniszczenie, w całą tę chińskość kapitalistyczno-pazerną, która za nic ma człowieka i naturę.
A potem wjechaliśmy na drogę do Shangri-La i odnaleźliśmy tam to, czego szukaliśmy. Wielkie przestrzenie, piękne góry, ciszę i spokój, kolorowe stroje licznych tu mniejszości narodowych, wolność i wyzwanie. Systemem góra-dół (pół dnia wspinaczki, szybki zjazd w dolinę i ponownie do góry) pokonywaliśmy kolejne przełęcze, by w końcu wyjechać na tę najwyższą. Ponad 3700 m n.p.m. zdobyte w piękny słoneczny dzień. Każda kolejna dolina odsłaniała przed nami coś nowego, każdy zjazd do ludzkich siedzib był zanurzeniem się w inny świat. Tu po raz pierwszy poczuliśmy ducha Tybetu. Tu odnaleźliśmy wreszcie Chiny ze swoich wyobrażeń.
Za to w Shangri-La wpadliśmy w szpony chińskiej biurokracji. Czekając (dłużej niż planowaliśmy) na przedłużenie wizy tworzyliśmy sobie namiastkę codzienności, której, paradoksalnie, tak często w podróży nam brakuje, oswajaliśmy tamtejszą przestrzeń, wydeptywaliśmy ścieżki do sprawdzonych już jadłodajni na poranne mantou (inaczej baozi, chińskie kluchy na parze z różnym nadzieniem), zupę, wieczornego bakłażana, po świeże owoce na lokalnym kolorowym targu. Tak długo nigdzie się jeszcze nie zasiedzieliśmy. Ale skoro znaleźliśmy swoją Shangri-La, to po co było się śpieszyć?
Herbaciane pola Junnanu
Jedna z dolin w drodze do Shangri-La
W przeszłości dominował tu ryż. Dziś sporo innych upraw zajęło dawne poletka ryżowe
Skalne ściany Gór Nefrytowego Smoka w Wąwozie Skaczącego Tygrysa
Wąwóz Skaczącego Tygrysa od dołu i spieniona rzeka Jangcy
Według legendy tygrys uciekający przed polowaniem uratował swoje życie przeskakując na drugą stronę Jangcy po kamieniu znajdującym się w rzece. Chińczycy to praktyczny naród, więc tych „tygrysich” kamieni jest tu sporo. Na każdy obowiązuje oddzielna opłata
Poranek na wysokościach
Fajka, nieodłączny atrybut wielu chińskich mężczyzn
Maleńka fajeczka? Nie dla mnie! Ta wodna musi być ogromna
Kolejny pięciotysięcznik na naszej trasie. Góra Haba
Góry Nefrytowego Smoka
Im bliżej Shangri-La, tym bardziej robi się sielsko
Prawie jak w Beskidach
Królestwo jaków. Im wyżej, tym ich więcej
Trawertynowe tarasy w Baishuitai
Pyk, pyk fajeczkę – tym razem w damskim wydaniu