Do profesora Hanka trafiamy ze względu na pogodę. Prognozy wieszczą jakieś horrendalne opady w północnej części Korei, dlatego postanawiamy zostać w Seulu dłużej, by przeczekać ulewę w suchym. Hank jest trzecią osobą przyjmującą nas w stolicy na nocleg, który oferuje w pustych pomieszczeniach swojego biura. Profesor rozkręca właśnie szkołę języka angielskiego i zaprasza nas do jej siedziby.
Deszczowy Seul. Jak nie padało, to było pochmurno. Pogoda poprawiła się dopiero po tygodniu, akurat w dniu naszego wyjazdu ze stolicy
Trochę obawiam się na początku kontaktu z seulskim lingwistą. Może będzie napuszonym sztywniakiem w garniturze, patrzącym z wyższością na innych? Nic z tego! Przed stacją metra, gdzie umówiliśmy się na spotkanie, wita nas mały człowieczek z plecakiem i energią godną rozsadzać góry! Uśmiech nie schodzi mu z ust, a entuzjazmu mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzik. Z zachwytem pokazuje nam pomieszczenia swojej szkoły, z radością prezentuje książki do angielskiego dla dzieci z rozkładanymi obrazkami, ciągle coś nam przynosi, a kręci się przy tym tak, że po jego wyjściu musimy na chwilę usiąść, by odpocząć od tego nadmiaru energii. Nie na długo jednak. Hankowi jeszcze z dwa razy coś się przypomina i mimo iż pożegnaliśmy się przed chwilą, znów puka do naszych drzwi, bo coś wcześniej przeoczył i koniecznie nam musi o tym powiedzieć. Z jego energią może konkurować tylko roztargnienie.
Szkoła profesora Hanka. Nazwa adekwatna – parę kroków od wejścia znajduje się stacja metra
Spotykamy się z nim ponownie w przeddzień naszego wyjazdu na wieczorną kawę i pogaduszki. Rozmowy, jak to przy takich okazjach, dotyczą wszystkiego: pracy, rodziny, podróży, sytuacji w kraju, a nawet owoców i kwiatów rosnących w Polsce. I właśnie w trakcie jednej z takich dyskusji wychodzi na jaw, z czego profesor z Seulu jest najbardziej dumny. Nie z poziomu edukacji w kraju (choć, jak wspomina, Koreańczycy są zwariowani na punkcie nauczania), nie z rodzimej myśli technologicznej ani ze znanych marek, takich jak Samsung, LG, czy Hyundai, a z… koreańskiej gruszki! Wielkiego, żółtego, okrągłego i bardzo soczystego owocu, który po chwili ląduje na profesorskim biurku, bo Hank od razu przekuwa myśli w czyn i biegnie do pobliskiego sklepu, aby podzielić się z nami swym narodowym dobrem. A przy okazji sukces słynnej gruszki i naszego spotkania opijamy łagodnym koreańskim alkoholem ze sfermentowanego ryżu – makoli.
Koreański powód do dumy – wielka grucha!
Zareklamowana przez profesora Hanka koreańska gruszka utkwiła nam w głowie na długo. Wzdychaliśmy do niej w trakcie ciężkich podjazdów, a jej konsumpcja każdorazowo była naszym małym świętem. Bo fakt jest faktem – Koreańczycy naprawdę mogą być dumni ze swej słodkiej i soczystej gruszki. Jest pyszna! A tak na marginesie, ciekawe, co mogłoby być powodem do dumy dla Polaków?
To jest pyszne!