Były różne. Kręte i proste, pod górę i w dół, asfaltowe i szutrowe. Takie, na których oddech przyśpieszał, a serce waliło i takie, przy których umysł zasypiał, a oczy szukały na próżno punktu zaczepienia. Takie, którymi cieszyliśmy się przez długie godziny sami i takie, na których walczyliśmy o życie i kawałek jezdni z szalonymi kierowcami. Wzbudzające z każdym zakrętem nowy entuzjazm i wywołujące salwę przekleństw. Pobudzające i uspokajające. Zachwycające i męczące. Palące słońcem i częstujące deszczem lub śniegiem. Szare, bure i pomarańczowe. Droga drogo! Dziś post o tobie.
Przebyliśmy ją wspólnie. Ja – Wiola
i on – Robert.
„Drogę wytycza się idąc”, rzecze naczelny głosiciel łatwo strawialnych prawd uniwersalnych, Paulo Coelho. Albo jadąc, dodajmy. Częściej jechaliśmy przecież niż szliśmy, a pod kołem inaczej się czuje niż pod stopami.
Zaczęło się nieźle. Jest asfalt, jest dobrze. Choć roller coaster z Irkucka nad Bajkał („a miało być bez górek!”), czyli nasze pierwsze rowerowe kilometry, był niezłą rozgrzewką przed tym, co później. Płasko zaczęło być w Dolinie Tunkińskiej. Prostka z Sajanami w tle.
Tyle że wtedy zaczęli się pojawiać bohaterowie drugiego planu. Jurni jacyś…
Na głównej drodze przy Bajkale ścigaliśmy się z ciężarówkami, chociaż z góry skazani byliśmy na porażkę. One jechały na paliwie, my tylko na makaronie.
Zdarzały się też ścieżki, jak ta przy Kolei Krugobajkalskiej. Kwiatowe, motylowe i tunelowe. Gdy dróżka zaczęła ginąć gdzieś wśród kamieni w nasypie, trzeba się było przesiąść na pociąg.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a w Mongolii do celu. Step pocięty równoległymi nitkami, to zbliżającymi się do siebie, to oddalającymi, skazywał na tysiące małych decyzji: „Czy na pewno tędy?”.
Zazwyczaj było „tędy”.
Czasem „owędy”.
Step był szeroki. Bez drzewa, kamienia, jakiegokolwiek punktu, by zaczepić wzrok. Więc gdy niebo zaczynało granatowieć, nie dziwota, że mocniej naciskaliśmy na pedały.
Za to jakie miejscówki na namiot obiecywał!
Ale i góry się zdarzały.
I pagórki, i zwierzaki, i niebo, na którym dużo się działo. W miejscach, gdzie jest pusto, u góry wydarza się najwięcej. Teoria sprawdzona później w Kirgistanie.
Przejechaliśmy przez północne Chiny. Konkretne podjazdy zaczęły się w Korei Południowej.
Straciliśmy wtedy część nas. Kilogramy pięknie się z nami żegnały! (No, czasem nie pięknie, bo pot spływał jak szalony). W Japonii zdarzało się już bardziej płasko, a podjazdy były jak krótkie piłki – szybko pod górę i potem w dół.
A dalej znów Chiny – z Hongkongu do Guilin i granicy z Wietnamem. Późna jesień i początek zimy. Deszcz i błoto. I kilometry remontowanych dróg.
Azja Południowo-Wshodnia będzie na szybko. Trochę płasko w Wietnamie, trochę górzysto i kawowo w Laosie, sucho jak diabli w Kambodży, smacznie w Tajlandii. I czerwone drogi, które pięknie barwiły koła.
Trzeci raz w Chinach, początek pory deszczowej.
Trzy dni ciągłego deszczu – i wszystko nagle zaczęło się psuć. A czas naglił, bo dni wizy uciekały. Jednak to tu zaczął się najlepszy etap naszej podróży. Dwa miesiące w Junnanie i Syczuanie. Ryż, herbata, dżungla, a potem coraz wyżej i wyżej – wszak Wyżyna Tybetańska do czegoś zobowiązuje!
I nasz rekord w trakcie tego wyjazdu: przełęcz Kuluke (4708 m n.p.m.) i traumatyczny, bo w deszczu i zimnie, zjazd na dół.
Potem znów byliśmy wysoko. Nawet śnieg się pojawił. Chińscy turyści wytaczali się z samochodów, by zrobić sobie selfie i zaraz zmykali do ciepłego wnętrza. A my parliśmy naprzód. Dla odmiany, w deszczu.
W końcu trzeba było jednak zjechać na niziny. Spektakularnie.
Potem na trzy dni połknął nas chiński pociąg. Dotarliśmy w pobliże granicy z Kirgistanem.
W Kirgistanie nie usiedzieliśmy nawet tygodnia. Wzywał nas Pamir.
W Pamirze przepedałowaliśmy przez trzy doliny. Jedna z nich, Dolina Bartangu, okazała się najpiękniejszym miejscem na naszej azjatyckiej trasie.
Choć łatwo nie było. Najpierw sto kilometrów pustki, potem trzy przełęcze.
Rzeczki i strumyczki rozciągające się kapryśnie przed nami, które za nic nie chciały się rozstąpić. Ktoś musiał dać za wygraną…
Woda spływająca z gór, która zawłaszczała naszą ścieżkę.
A i sam Bartang potrafił się wkurzyć i zalać nam drogę. Bo spieniony (i wpieniony) był, szczególnie w dolnym biegu.
Czasem zdarzało się, że większość drogi zabierały nam osypujące się góry. Bo Pamir jest młody. Ciągle się rozpycha, rusza się i zmienia.
W trakcie powrotu do Kirgistanu zdarzyła nam się druga wysoka przełęcz. W śniegu.
Nic nie może jednak wiecznie trwać, więc za pół godziny pojawiło się słońce. Naprawdę byliśmy w górach, na Ak-Baital (4655 m n.p.m.), co wreszcie można było zobaczyć. Własnymi nogami wyjechane!
A na koniec został nam Kirgistan. Stepowy, górski, żółty, płowy. Jesienny.
Pełen widokowych przełęczy, całodniowych podjazdów i szybkich zjazdów.
W słońcu
i w cieniu.
I tak dobrnęliśmy do końca. Jeszcze tylko krótkie podsumowanie.
„A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie!” – wykrzyknął razu pewnego Leopold Staff. Tyle, że nie zawsze rozkosznie było.
Bo czasem bywało gorąco (Witajcie w Kambodży w porze suchej!). Czasem mokro. Niekiedy od dołu.
Częściej od góry.
Czasem nudno. Co robić przez parę dni na głównej drodze przez Gobi? Jak przeżyć te długie godziny wśród niezmieniającego się krajobrazu?
Od czasu do czasu wkurzała nas sama droga. Szczególnie rozkoszna tarka!
Albo kamule i otoczaki.
Błoto też nie napawało nas radością. Ani pyliste drogi, gdy na pełnym gazie przejeżdżał obok nas samochód.
Ktoś znajdzie Roberta tam w przodzie?
Czasem drogę trzeba było dzielić z innymi.
I nie zawsze byli to ludzie.
Choć ludzie stanowili ważną część naszej drogi. Ci, którzy nas otaczali, dzielili się powitaniem, uśmiechem, jedzeniem.
Ci, którzy tak jak my, wybrali rower :).
Inni podróżnicy. Z Izraela
z Francji,
z Polski.
I z wielu innych miejsc naszego globu.
Bo choć zdarzały się ciężkie chwile, choć bywało, szczególnie pod koniec, tęskno, tych pięknych i magicznych momentów było więcej. Per aspera ad astra! Lub od deszczu do tęczy…
W końcu rower to jest świat!
Pięknie, cudnie, widokowo i przygodowo.Podziwiam i oczywiście… zazdroszczę 🙂
Dzięki, Tomek! Miło to słyszeć z ust kogoś, kto też z niejednego (podróżniczego) pieca chleb jadł. Pozdrawiam!
Trudno komentować tak na gorąco, tuż po obejrzeniu zdjęć z wyprawy. Dech zapiera, oglądając te niesamowite zdjęcia. Ileż to trzeba mieć siły i samozaparcia, żeby taką ekstremalną przygodę przebyć. Polski himalaista zjechał na nartach z K2. Ja uważam, że Wasz wyczyn pokonywania trudnych miejsc na rowerze wypakowanym do ostateczności, jest porównywalny z wyczynem himalaisty. Jeździłem rowerem na Korsyce, to znam te sprawy w jakimś zakresie – o wiele mniejszym w porównaniu do Waszej azjatyckiej wyprawy. No cóż. Mając za sobą to doświadczenie, czeka Was zapewne rowerowa podróż dookoła świata, śladem pewnego angielskiego rowerzysty.
Dziękujemy za tak miłe słowa, ale, ojej!, nie czujemy, by nasza wyprawa mogła być porównywana ze zjazdem z K2. Na podróż rowerową trzeba się zdecydować, a potem… jakoś samo idzie i nie trzeba do tego wielkiego przygotowania czy formy. Dookoła świata to byłoby już coś więcej, ale na to mało kto może się zdobyć. Ważne, że nawet krótkie rowerowe wycieczki nadal cieszą. Pozdrawiamy!