Czwarty dzień samotnego łażenia od bazy do bazy zakłada atak na Babią Górę. W mej pięciodniowej szlakowej układance te parzyste dni zapowiadały się najgorzej dystansowo (najwięcej kilometrów i przewyższeń). A ten czwarty, w dodatku, i pogodowo (deszcz!). Wieczorem na Głuchaczkach słyszę, że kolejnego dnia ma lać do dwunastej. Nie brzmi to dobrze w kontekście ambitnych jutrzejszych planów i wczesnej pobudki. Ale skoro doszłam aż tutaj? Może jakoś to będzie.
Poranny widok nie nastraja optymizmem
W nocy zaczyna padać. „Drzwi” naszego namiotu furkoczą na wietrze, więc wstaję, by jakoś ująć je w sznurkowe ryzy. Nie zapowiada się dobrze… Poranek wstaje szary, ale przynajmniej nie pada. Zjadam śniadanie we wspólnej sali w towarzystwie mego współspacza Andrzeja i bazowego. Jeszcze gdzieś będzie się tu kręcić dziewczyna. Poza tym cała baza śpi.
Wychodzę, a wystająca z bazowej chatki ręka macha do mnie na pożegnanie. Miło! Zarzucam plecak na ramiona i zanurzam się w mokry las. Dziś, aż do Mędralowej Zachodniej, znów pokonuję nieznane sobie ścieżki. Jak można się było spodziewać, we mgle.
Hala Mędralowa wita mnie mlekiem, a jej szałas ledwo majaczy gdzieś w dole. Nie ma sensu się zatrzymywać przy takiej pogodzie. Potem jest odbicie żółtego szlaku na Halę Kamińskiego (lubię!), kolejny nowy dla mnie odcinek GSB (aż po Żywieckie Rozstaje), króciutka przerwa przy szałasie BgPN (w środku mało kontaktowy młody survivalowiec) i już zaczyna się podejście na Babią Górę. Małą.
Ktoś widzi szałas na Mędralowej?
Mogłam iść przez schronisko, ale Mała kusi. Wiem, że czeka mnie trochę przewyższeń (raz schodziłam tym szlakiem i kolana go pamiętają!), ale droga jakoś wyjątkowo szybko i bezboleśnie mi mija. Nawet pogoda zaczyna się poprawiać i mgły przeplatają się nade mną z błękitem.
Na próżno jednak się łudzę. Na Babią Górę (Małą!) docieram w totalnej mgle. Może z tą Dużą pójdzie mi lepiej?
No i takie mamy widoki…
Może gdyby trochę poczekać… Ale choć dzień długi, kilometry same się nie przejdą. Tym bardziej że pogoda bawi się ze mną w kotka i myszkę – a to coś się odsłoni, a to znów zniknie pod warstwą chmur. Po krótkiej rozmowie z sympatycznym małżeństwem z Wielkopolski decyduję się więc schodzić na Przełęcz Bronę. Pogoda dalej kaprysi, ale ma to jakiś swój urok.
Na przełęczy czas wdziać kurtkę. Choć to lato, dzisiejsza mglista pogoda nie niesie ze sobą ciepła, a wiatr z całą swą bezczelnością wdziera się pod ubrania. Krótka przerwa i zaczynam podejście na Babią Górę.
I muszę przyznać, że przy mej raczej średniej sympatii do tej góry, widoki dziś są całkiem przyjemne, a Babia Góra prezentuje się spod Brony całkiem korzystnie. Oj, jak dawno nie szłam tędy latem! Jeśli już odwiedzam Królową, zdarza się to najczęściej zimą. Zdążyłam chyba zapomnieć, jak to jest wychodzić stąd na szczyt bez śniegu…
Z perspektywy szlaku widzę maleńkie sylwetki ludzi na wierzchołku. No wreszcie, jest szansa na pogodę!
Niedoczekanie… Gdy docieram na Babią Górę, wszystko znów spowija mleczna mgła. Coś nie mam szczęścia do tych najwyższych szczytów na bazowym wyjeździe.
Pierwszy raz z wielkim plecakiem na Babiej Górze
I tak sobie myślę, jaki sens jest wspinać się kilkukrotnie na różne, najwyższe przecież, szczyty, jeśli widoki WSZĘDZIE SĄ TAKIE SAME! No bo tak wyglądało Pilsko.
Tak Mała Babia Góra.
A tak Babia Góra.
Wyszedłby człowiek na jedną wybraną górę i wystarczyłoby…
Na szczycie robię sobie dłuższą przerwę na zjedzenie czegoś. Młody survivalowiec, opatulony folią NRC, ucina sobie pogawędkę ze starszym turystą, który przemarzniętemu chłopakowi oferuje pomoc (odrzucona). Z rozmowy wynika, że młody lubi dzicz i że spędził tę noc w lesie. Z moich spostrzeżeń – że nie bardzo przygotował się na tę pogodę (widziałam jego ekwipunek) i chyba zanadto zachłysnął ideą bushcraftingu. No cóż, też czasem uprawiam sztukę dla sztuki, więc w sumie nie mnie oceniać…
W międzyczasie mgła nieco się podnosi i Babia Góra łaskawie pokazuje co nieco. Nie rozsiadam się za długo, bo przede mną jeszcze sporo do przedreptania, a dzień nie jest z gumy i się dla mnie nie rozciągnie. Szkoda byłoby, jak dwa dni temu, łazić po nocy…
Im niżej, tym pogoda lepsza. Schodzę wśród pięknie kwitnącej wierzbówki kiprzycy i po szybkim marszu ląduję na Przełęczy Krowiarki. Choć „honorne” szczyty już za mną i w sumie na dziś można by było skończyć tę wycieczkę, mapy są nieubłagane – do celu jeszcze ponad 16 kilometrów…
I to szlakiem, który sam w sobie raczej rzadko jest celem. Przynajmniej w pierwszej części. Najpierw schodzę lasem, gdzie spotykam starszego górala, który przyjechał tu na swym motorku (to z jego ust słyszę nieśmiertelne: „A nie boi się pani chodzić sama?”).
Pomrów błękitny
Potem są całkiem przyjemne widoki ze Śmietanowej, sympatyczny Zakamionek i wreszcie Muzeum – Orawski Park Etnograficzny w Zubrzycy Górnej.
W okolicach Śmietanowej
Skansen w Zubrzycy Górnej
Stąd poruszam się już znanym fragmentem szlaku, mając nadzieję, że jakość ścieżek za Przełęczą Nad Wąwozem znacznie się poprawiła. Kiedyś robiliśmy ten odcinek rowerami i masakrycznie rozjeżdżone drogi oraz podmokłe łąki zdecydowanie nas pokonały…
Na razie odcinek jest sielankowy
Przez tę parę lat nic się, niestety, nie zmieniło. Chociaż pieszo łatwiej jest mi przejść niektóre fragmenty, nadal gubię się wśród grząskich i zarośniętych łąk, gdzie na próżno wypatruję szlaku. I trochę się nie dziwię, że baza namiotowa „Madejowe Łoże” nie cieszy się dużą popularnością. Nie dość, że z turystycznego punktu widzenia znajduje się gdzieś „pomiędzy”, to jeszcze dotarcie tu szlakami jest nieco karkołomne. A na pewno pozbawione przyjemności.
Do tego zaczyna się ściemniać, a szukanie prawidłowej ścieżki wymaga czasu, który kurczy się wraz z zachodzącym słońcem.
To zaszło już gdzieś wcześniej, choć za Wolnikiem, na ostatnich łąkach przed skrętem na bazę, mam jeszcze wieczorne widoki na okolicę.
Od tego momentu skupiam się tylko na bazowych znaczkach mających mnie zaprowadzić na nocleg. Dziś głównie schodzę i po mniej więcej czterdziestu minutach docieram do bazy namiotowej „Madejowe Łoże”, którą prowadzi Studencki Klub Górski z Warszawy. Na wejściu wita mnie histeryczne szczekanie małego psa, który przeżył dziś traumę, bo wpadł do wody czy innego ścieku. Teraz jest nerwowy i nieco uprzykrza mi wieczorne życie, bo, ujadając, plącze się pod nogami, gdy łażę do swego namiotu.
Słońce już zaszło
Za to szef „Madejowego Łoża”, Jacek, to bazowy z prawdziwego zdarzenia! Okazało się, że gdybym się z nim skontaktowała wcześniej, mógłby mnie zgarnąć już z Krowiarek, bo w trakcie dnia odbierał stamtąd koleżankę. Przygotowuje mi gorącą kąpiel w bazowej łazience (ciekawy, konewkowy wynalazek!) i w ogóle bardzo dba o me dobre samopoczucie i odpowiednią termikę na tę chłodną noc.
Choć na bazę dotarłam koło dwudziestej pierwszej i zdążyłam przed zmrokiem, wieczorne ogarnianie trochę mi zajmuje. Znowu nie załapuję się więc na ognisko, które rozpaliła jedna z rodzin spędzających tu czas. W ogóle baza ta jest dość „rodzinna”. A przynajmniej taki jej obraz wyłania się z opowieści Jacka. Od lat przyjeżdżają tu stali bywalcy.
Po miłych pogawędkach z Jackiem ruszam do mego decathlonowskiego namiotu. Z przekonaniem, że to był kolejny dobry dzień. I że jutro już tylko wracam.
Dzisiejsza trasa:
Twoja relacja uzmysłowiła mi, że na wiosenno-letniej Babiej byłem dwa razy. A te kwiaty pod jej szczytem, zieloność jest przepiękna! No to czas tam wrócić!
Fajnie się idzie, jak pogoda się poprawia. Bardzo ciekaw byłem tego Madejowego Łoża. Mam trasę ułożoną na Orawie, od trzech lat i ciągle na nią się nie mogę zdecydować, a jednym z problemów jest właśnie wybór noclegu.
Ejże ale mi się już chcę cieplejszego okresu i kilku dni wolnych…
No tak, na tych terenach z turystycznymi noclegami raczej krucho, więc ta baza jest jakąś alternatywą, choć też trochę nie po drodze. Ale może przez to fajnie? Nieco jeszcze o niej napiszę w kolejnej części.
Mnie też już się marzy zieloność, więc przynajmniej w swych relacjach mam okazję do niej wrócić.
A Babia? Perć Akademików w czerwcu to jest sztos!
Początek deszczowy, później to już poezja. Głuchaczki uwielbiam podobnie jak Bazę Namiotową na Lubaniu w Górach. Świetna tura, Beskid Żywiecki męczy mnie od dłuższego e, dawno tam nie byłem. Madejowe Łoże zapisane…
Tak, to dzień z gatunku takich, że zaczyna się niemrawo, a potem jest już tylko lepiej. Madejowe Łoże trochę nie po drodze, ale warto tam zajrzeć, bo i orawskie widoki potrafią porwać za serce.
O! Można dalej poczytać o Twojej włóczędze przez Beskid!
Głuchaczki to jedno z moich ulubionych miejsc noclegowych, spałem dwa razy i było super. Szkoda, że początek trasy mglisty, ale klimacik jest, choćby krople rosy na pajęczynie 🙂 Potem jednak mgły się rozstąpiły, zawsze lubię ten moment.
Bardzo interesowała mnie druga część Twojej trasy bo zastanawiałem się jak pójdziesz. A dlaczego? z Krowiarek do Zubrzycy to rzeczywiście nieoczywisty kierunek, Śmietanowa, ładnie… tamtędy jeszcze nie szedłem, ale widzę, że końcówka Twojej trasy – niebieski szlak od Przełęczy Nad Wąwozem do Bazy namiotowej „Madejowe Łoże” jest taka sama jak moja (ja szedłem początkiem lipca 24). Widzę też, że przemyślenia o tym szlaku mamy podobne. Jest naprawdę w fatalnym stanie i wędruje się tam źle. Rozjeżdżony, zarośnięty, bardzo błotnisty i jeszcze momentami słabo oznakowany. Z drugiej strony widoczki z tych łąk momentami bardzo urokliwe. Sama baza też bardzo fajna, ale tak jak piszesz niezbyt atrakcyjna dla „turysty plecakowego” bo raz leży na uboczu, a zaledwie jeden szlak, który prowadzi w jej pobliżu za przyjemny do wędrowania nie jest 😉
Prysznic mają fajny, też korzystałem 😛 Dystans dzienny spory… ja podczas wspomnianej wędrówki miałem podobny, ale jak się przekracza 30stkę dziennie z dużym plecakiem, to już robi się ciężko tzn. potem te kilometry się coraz bardziej dłużą 😉
(ps. też muszę napisać swoją relację, choć wędrowałem inaczej to koło Madejowego Łoża nasze ścieżki się spotkały 😉
Bardzo jestem ciekawa, jak Ty szedłeś z Krowiarek, więc czekam na relację!