Trzeci dzień samotnego łażenia po górach jest krótki. Celem jest dojście na przełęcz i do bazy Głuchaczki, a to od Hali Górowej, jak głoszą tabliczki, zaledwie piętnaście kilometrów. Naokoło nieco więcej, ale i tak dystans nie powinien trwożyć. Co innego pogoda; na dziś zapowiadają jej załamanie, deszcz i burze do kompletu.
Deszczowa Hala Górowa
Do południa ma być jeszcze jako tako, ale po wczorajszym długim dystansie nie chce mi się tak wcześnie wstawać, by zdążyć na przyzwoite warunki na Pilsku. Trudno. Pozwalam sobie na nieco dłuższe ranne leniuchowanie (te Głuchaczki przecież tak blisko!). Ranek nie zapowiada się najgorzej, gdyż przez okno mej sypialnej chaty widzę nawet Babią Górę. Za chatą niebo zaczyna przybierać jednak niepokojącą barwę – jak dla mnie na deszcz i burzę.
Rano z okna jeszcze widzę Babią Górę
Moje spanko w chacie
– Burzy nie będzie – stwierdza mąż bazowej i jakby na „potwierdzenie” tych słów parę minut później powietrze rozrywa pierwszy grzmot. – Jednak będzie – stwierdza, gdy spotyka mnie ponownie.
Pierwsze drzwi od prawej – wejście do bazowych, drugie – moja miejscówka
Po chwili przychodzi deszcz, więc nie zostaje mi nic innego, jak siąść z obsługą i ich siostrzenicą w bazowej chacie i popijać ciepłą herbatę. Rozmawiamy sobie miło, bazowa potwierdza me przypuszczenia, że z roku na rok zagląda tu coraz mniej ludzi. Kiedyś potrafili przyjść z całymi rodzinami i celowo wybierali to miejsce, gdyż na Hali Miziowej im się nie podobało. Na odchodne otrzymuję jeszcze „nagrodę” za kilometry, które wczoraj urobiłam na górskich szlakach – bezpłatny kupon do wykorzystania na bazach należących do SKPB Katowice. A że Głuchaczki są prowadzone przez to właśnie koło, zapowiada mi się dziś darmowy nocleg! Jeszcze nie wiem, że ten prezent odbije mi się czkawką…
Przygotowana na deszcz. Wreszcie ktoś może zrobić mi zdjęcie
Opuszczam wreszcie bazę i ruszam mglistym lasem na Halę Miziową. Choć deszcz na moment ustał, gdy wychodzę na odkryty teren, znów daje do wiwatu. Co ciekawe, wczoraj, mimo nocy, lepiej stąd widziałam schronisko. Dziś muszę się niemal o nie potknąć, gdy nagle wynurzy się z mgły.
Skoro znów zaczęło padać, wchodzę do środka, by zrobić sobie przerwę. W części turystycznej udostępniono elektryczny czajnik, więc gorąca herbata zaraz grzeje me dłonie. Schronisko jest pustawe, a w sali siedzi ze mną para z Pomorza – nowicjusze na szlaku. Dziewczyna chyba pierwszy raz jest w górach i to od razu na namiotowym wyjeździe. Odpuszczają sobie Pilsko, choć nigdy na nim nie byli. Mnie szkoda odpuszczać, choć byłam nie raz.
Chciałam odświeżyć sobie żółty szlak na ten szczyt. Zazwyczaj Pilsko atakuję zimą; wtedy najbardziej mi się podoba i wtedy wybieram też czarny szlak. A żółty kusi, choć na bazie mi go odradzano: że stromo, że duże stopnie do pokonania. No, nie pamiętam, jak tam było, ale chyba nie tak źle?
Dalej pada, wszystko tonie we mgle, lecz podjęcie decyzji, czy pchać się na szczyt, nie jest trudne. W sumie od początku wiedziałam, że na to Pilsko wlezę, bo jak tu doturlać się na Głuchaczki bez zdobycia tak honornego szczytu? Wiem, sztuka dla sztuki, ale jak już jest po drodze… No prawie…
Wychodzę przed schronisko, obieram azymut na żółty szlak i po chwili znikam w lesie. I to był strzał w dziesiątkę! Nie, nie chodzi o to, że w lesie deszcz jest jakby mniejszy (a może w ogóle zanika?). Chodzi o to, że las wygląda jak z bajek „z mchu i paproci”. Zielony, mokry, mglisty, po prostu uroczy! I fakt, w jednym miejscu muszę przeciskać się pod korzeniem, a plecak przerzucać górą. Nie mam szans z tego starcia wyjść zwycięsko (czytaj: z czystym ubraniem), ale poza tym szlak nie jest specjalnie skomplikowany, a te „przepaściste” początki straszne przecież nie są.
Gdy wchodzę między kosówkę, deszcz jakby nieco odpuszcza. Pomna mającej nadejść burzy, mijam Górę Pięciu Kopców i szybko teleportuję się na słowacki szczyt Pilska. Widoki są, jakie są (żadne, ale byłam tu już przecież i wiem, jak jest), choć czasami się przejaśnia i nawet pojawiają się smugi błękitnego nieba. Ale mieć szczyt tylko dla siebie – bezcenne!
Widoki z Pilska 🙂
Schodzę powoli, gdyż szlak jest kamienisty i zmienił się w regularną rzeczkę. Zaczyna jednak rozjaśniać się coraz bardziej, a gdy przy ścieżce znajduję co rusz malownicze niebieskie skupiska tojadów, nie przeszkadza mi już ogólna mokrość. Fajne to Pilsko. Choć lubię je zimą i ostatnimi czasy tylko o tej porze roku tu bywam, letnia roślinność potrafi zauroczyć. Nawet w deszczowych kropelkach.
Mgliste tojady
Ale wystarczy trochę słońca…
Gdzieś na szlaku pojawiają się pierwsi turyści, którzy podchodzą do góry. Za połączeniem z czerwonym natykam się na poznaną w schronisku parę. Będziemy się jeszcze mijać i finalnie spotkamy się na noclegu, bo też zmierzają na Głuchaczki.
Przełęcz Glinne
Na przełęczy Glinne czas na odpoczynek i zrzucenie ciuchów, bo pogoda znacznie się poprawiła. Tak zresztą miało być w drugiej połowie dnia. Po krótkiej przerwie ruszam dalej czerwonym szlakiem. Wstyd się przyznać, ale tym odcinkiem, aż za Mędralową Zachodnią, nigdy nie szłam. Pilsko czy Babią zdobywałam szlakami, które są bliżej tych szczytów. Między nimi nie dane mi było jeszcze dreptać, bo to nie szlak na jeden dzień.
Ścieżka wznosi się, opada, zdobywam kolejne szczyty ukryte w lesie, a urozmaiceniem szlaku są skałki, nieliczne polany z chałupami i trochę widoków w okolicach Przełęczy Półgórskiej.
Tu też dociera do mnie, że niebo jakoś zgranatowiało i że może warto przyśpieszyć kroku. Przecież miało być już ładnie…
Zgodnie z przewidywaniami zaczyna padać. Nie chce mi się już wyciągać ciuchów na deszcz, więc kolejne odcinki szlaku pokonuję skokowo – od drzewa do drzewa. Gdy trochę mniej leje, ruszam w drogę, by pod kolejnym drzewem znaleźć schronienie przed intensywnymi kroplami. Taka zabawa trwa chwilę, lecz w pewnym momencie chmury rozrywają się i zaczyna przebijać się przez nie słońce. Fajne wrażenie, gdy jednocześnie można stać w słońcu i moknąć. To, co najlepsze, dopiero jednak przede mną.
Słońce wygrywa, mgły zaczynają się unosić i gdzieś na Jaworzynie czeka mnie przepiękny „laserowy” spektakl. Nie mogę się napatrzeć!
Niech zabrzmi teraz mądrze: jestem właśnie świadkiem efektu Tyndalla. Co tam nazwa, jest przepięknie i choćby dla tych kilku chwil warto było ruszyć na szlak. To jeden z dwóch najfajniejszych momentów w trakcie mojej wędrówki!
Głuchaczki już niedaleko. W drodze do celu zaglądam jeszcze na bazę namiotową Jaworzyna, ale dziwnie tu pusto jakoś. Choć kartka wyjaśnia, by wołać bazowych, nikt nie wyłania się z domku znajdującego się obok turystycznej chatki. Wchodzę do niej, przybijam pieczątkę, ale nadal nie ma tu żywego ducha. Ruszam więc dalej.
Baza namiotowa „Jaworzyna”
Baza Głuchaczki już o rzut beretem. Mgły po wcześniejszym deszczu się podnoszą, wieczorne słońce jeszcze się trzyma (niedługo zajdzie za chmury), więc miejsce robi na mnie świetne wrażenie. Pięknie tu!
Dochodzę do bazy Głuchaczki
I tłoczno. Na poprzednich bazach byłam sama, tu są inni turyści, a przede wszystkim duża grupa znajomych dwóch chłopaków – bazowych, którą przywieźli gdzieś z północy Polski. Jeden z nich oprowadza mnie po bazie, kuponik na darmowy nocleg zostaje zaakceptowany, chociaż…
– Masz kupon z Górowej? – pyta jeden z prowadzących bazę, gdy dociera do niego, że mówiłam o bezpłatnym noclegu. – No nie, kolejna osoba… Ostatnio byli już ludzie z kuponami, potem duża grupa harcerzy. Bazowa na Górowej tak je rozdaje, a ja musiałem dwa dni pomagać przy rozbijaniu bazy, by dostać nocleg za darmo. Trzeba będzie dać znać (i tu pada ksywa „nadbazowego”), bo nie dają nam zarobić!
Zrzekam się honorowo tego noclegu, ale dla bazowego zasady są zasadami i dziś śpię za darmo w wielkim bazowym namiocie wraz z grupką pod wodzą Andrzeja. Andrzej jest kolejowym emerytem i razem ze znajomymi (w różnych konfiguracjach) robią etapowo Główny Szlak Beskidzki. Ten akurat odcinek zaczęli na przełęczy Glinne i jutro się nie spieszą, bo nocleg mają na Markowych Szczawinach. Kolejny – na Hali Krupowej.
Z powodu zmieniającej się pogody (znów idzie deszcz) ogniska nie będzie. Gdy się kładę (jutro znów wczesna pobudka), z bazowej kuchni dochodzą mnie dźwięki gitar i śpiewy ekipy znad morza. W trakcie nocy sznurkami namiotu zaczyna szarpać; idzie przewidywana zmiana pogody. Zawiązuję prowizorycznie wejście, słyszę krople deszczu bębniące o dach i zastanawiam się, czy jutro czeka mnie mokry poranek. Do dwunastej ma ponoć lać… A przede mną Babia Góra przecież. Coś te najwyższe szczyty na trasie skąpią mi pogody…
Dzisiejsza trasa:
Świetny artykuł. Naprawdę dobrze napisane. Wielu osobom wydaje się, że mają odpowiednią wiedzę na opisywany temat, ale często tak nie jest. Stąd też moje pozytywne zaskoczenie. Świetny artykuł. Zdecydowanie będę rekomendował to miejsce i często wpadał, aby poczytać nowe rzeczy.
Dziękuję za miły komentarz i zapraszam! W czasach, gdy słowo pisane jest w odwrocie, miło, że ktoś jeszcze czyta dłuższe teksty.
Genialne te lasery!
Baza na Jaworzynie niczym z horroru – nie zastanawiałaś się czy coś ich nie zjadło ? 😉
Niee, bo pewnie dobrze się zabarykadowali za tymi drzwiami i nie słyszeli 🙂 W ogóle zastanawiałam się, co to za baza namiotowa, bo miejsc na rozbicie namiotów tam nie widziałam. Może gdzieś z tyłu?
Ostatnio w Beskidzie Żywieckim byłem w 2017 roku podczas przejścia GSB. Natomiast warunek jaki zastałaś m.in. na Głuchaczkach, miałem niemal identyczny w 2012 roku. Piękna rzecz!
Przepiękna, wprost nie mogłam się napatrzeć na te lasery.
Hmm, to w takim razie warto zawitać ponownie w Beskid Żywiecki…
Miło poczytać dobrze napisaną relację. Szkoda tego Pilska, ale tak jak piszesz – i tak najlepiej jest tam w zimie. Ten odcinek między przełęczą Glinne a Mędralową Zachodnią to chyba tylko przechodzą ci, co robią GSB. Piękne światełka ci się trafiły w lesie, pogratulować!
Ten odcinek rzeczywiście słabo się nadaje na jakieś jednodniowe pętelki. No i nie jest też bardzo powalający. Taki właśnie do przejścia. Ale „lasery” były warte pójścia tam.