Jak to drzewiej bywało…
1997 rok. Pierwszy raz. Nieopierzeni, w plecakach-szmaciakach po rodzicach (kto słyszał wtedy o stelażu?), ciuchach jak z lumpeksu, kolorowych i nie do pary, ruszamy na podbój Bieszczadów. Pierwszy dłuższy wyjazd w góry. Pamiętam do dziś, jak siedzieliśmy nad mapą i nitką odmierzaliśmy odległości do przejścia.
Nitka wszystko udźwignie, my niekoniecznie. W Ustrzykach Górnych (przywitały nas, a jakże!, drewniane ławki i dźwięki SDM-u dobiegające z jakiegoś sklepiku) zostawiliśmy część obciążenia, czyli nadmiarowe jedzenie i ruszyliśmy na połoniny. Z plecakami i z niepokojem, czy z tym bagażem zdołamy wyjść. Wyszliśmy, ale plany nitkowe diabli wzięli. Założyliśmy bazę w Wołosatem (ktoś jeszcze pamięta tamto pole namiotowe przy „Barze pod Tarnicą” i prysznice z lodowatą wodą?) i zaczęliśmy nasze bieszczadzkie wędrówki.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Potem wracaliśmy co roku. Latem, kolorową jesienią, kapryśną zimą, wczesną wiosną, gdy na połoninach kwitły jeszcze pierwiosnki, a w Dolinie Sanu kaczeńce, tą późniejszą, gdy połoniny stroiły się w najbardziej świeży odcień zieleni.
Po studiach już nieco rzadziej, ostatni raz w 2007 roku. Jedenaście lat bez Bieszczadów.
Przez ten czas – ogrom zmian. „To już nie te góry” –słyszałam. Nie te klimaty, nie ci ludzie, nastaw się na rozczarowanie.
A dziś…
Właściwie nie planowaliśmy Bieszczadów w tym roku. Same nas znalazły. Poprzez rodzinne zaproszenie, by pojechać razem do wynajętego przez rodzeństwo domku w Smereku. To nie nasz styl, nie nasz sposób podróżowania, ale zdecydowaliśmy się – czemu nie?
Zatem ruszamy. Dzień pierwszy to przejazd przez Beskid Niski. Też ostatnim razem przez nas zaniedbany, choć nie tak, jak Biesy. Serce się wyrywa do łemkowskich klimatów, ale czas jechać dalej (potem okaże się, że tu wrócimy, znów modyfikując wakacyjne plany). Na pierwszy ogień – krótki szlak wokół Nowego Łupkowa. Tyle razy było się w Komańczy, zaś tu – nigdy. Czas nadrobić zaległości.
Nowy Łupków wyrósł jako osada przy powstałej w II połowie XIX wieku linii kolejowej. Dziś to niewielka senna wioska z dwoma stacjami: kolei wąskotorowej i normalnotorowej, jak głosi napis na dworcowym budynku tej drugiej.
Kilka lat temu przywrócono tu połączenia, ostatnio nawet do Medzilaborców. Rzeczywiście, jakiś pociąg mija nas, gdy idziemy wśród torów, ale poza tym nic się nie dzieje.
Nowy Łupków wąskotorowy
Świetnie się zapowiada!
Szwejkowskie ślady
Za stacją Nowy Łupków odbijamy w las na szlak niebieski. Dziś planujemy małą rozruchową pętlę, bo dojazd zajął nam sporo czasu i jeszcze się nie skończył, wszak jesteśmy dopiero gdzieś na początku Bieszczadów.
Mimo że to Bieszczady, klimaty tutejsze zawsze bardziej kojarzyły mi się z tymi „beskidoniskimi”, jak to na pograniczu.
Początkowo idziemy sobie lasem. Ale to ładny las. Może wystarczy, że bieszczadzki, by był ładny? Las lasem, ale fajnie, gdy wreszcie się kończy i wychodzimy na otwarty teren. Od tego momentu będzie widokowo.
Gdzieś na tych łąkach, przy granicy lasu, mamy spotkać znaki szlaku Szwejkowego. Jakiś znaczek faktycznie się pojawia, ale potem niknie gdzieś wśród traw. To kolejny z lokalnych szlaków, który ładniej wygląda na mapie niż w rzeczywistości, więc obieramy pierwszą bardziej wydeptaną ścieżynkę i schodzimy w dół.
Ale nie od razu. Na górce fundujemy sobie leniuchowanie, bo nam się tu podoba. Wystarczający powód, by chwilę poleżeć.
W dole widzimy już zabytkową stację w Łupkowie. Najpierw musimy jednak dojść do drogi na przełaj, bo początkowa nitka ścieżki gdzieś nam niknie w międzyczasie. Szlak dawno się stracił. Schodząc zauważamy, że skręca w łąki przy „Radosnym Szwejkowie”. To tak na przyszłość, jakby ktoś koniecznie chciał nim przejść.
W dole po lewej stacja Łupków
Kolejny szwejkowski ślad czeka nas przy budynku dworca. W jego pobliżu znajduje się pozostałość po niemieckim obelisku z 1915 roku, o którym wspomina Haszek w swej powieści o dzielnym wojaku.
Samego Szwejka próżno jednak w pobliżu szukać – nawet marnego turystycznego pomniczka mu nie wystawili, choć reklamują się nim wszem i wobec.
Ciemno wszędzie, tunel będzie!
Kolejne swe kroki kierujemy zatem… na Słowację.
Łupków. Zabytkowa stacja
Chcemy zobaczyć słynny łupkowski tunel i przejść nim na drugą stronę. Po stronie polskiej widać jakieś remonty i puste miejsca po zdjętych tablicach u wlotu tunelu. Podobne wiszą bez przeszkód po stronie słowackiej. Jedna z nich – po rosyjsku. Informują o odbudowie obiektu po zniszczeniach II wojny światowej.
Przechodząc przez ciemny tunel ( ponad 400 metrów dreptania po podkładach) zmieniamy też góry. Z Bieszczadów na Beskid Niski. Z Karpat Wschodnich na Zachodnie. Właściwa przełęcz jest gdzieś nad naszymi głowami, więc nie mogę oprzeć się pokusie, by do niej podejść. Tym bardziej, że po wyjściu po stronie słowackiej wpadamy na szlak niezaznaczony na naszej mapie. Parę minut krążenia po lesie – i już jestem na karpackim pograniczu. Przełęcz Łupkowska zdobyta! Na zarośniętej łące w pobliżu przełęczy stoi niewielka utulnia. Można przenocować, sprawdziłam.
Wracamy tą samą drogą, a potem wzdłuż torów aż do niebieskiego szlaku, który odbija z szutrówki w stronę schroniska „Koniec świata”. Słońce powoli zachodzi, gdy krążąc po zachwaszczonych ścieżynkach snujemy się po cerkwisku w Łupkowie i szukamy śladów istniejącej tu kiedyś wsi.
„Zachodowe” apogeum łapie nas jednak przed samą chatką, tłoczną w tym dniu i bronioną zaciekle przez dwa psy, które witają nas ostrym ujadaniem. To dawny budynek Zakładu Karnego, w latach osiemdziesiątych zaadaptowany na schronisko przez Almatur.
Zaglądamy na chwilę i już trzeba wracać. Zaraz zrobi się ciemno.
Noc przychodzi razem z mgiełkami snującymi się nad podmokłymi łąkami. Od razu robi się chłodniej i w tej chłodnej bieszczadzkiej ciemności wracamy do samochodu.
Jeszcze niecała godzinka jazdy i już meldujemy się w Smereku – wakacyjnej bazie na kolejne dni. Nasz kangur dzielnie pomieścił w swym wnętrzu aż sześć rowerów, więc już jutro zamierzamy z nich skorzystać.
„To już nie te góry” –słyszałam. Nie te klimaty, nie ci ludzie, nastaw się na rozczarowanie” – bzdura. Co prawda nie byłem tam w 1997 roku, ale Bieszczady nadal mogę być dzikie i z przyjaznymi ludźmi, jak się odpuści najbardziej popularne miejsca. Jak wszędzie zresztą 🙂
Dokładnie. Wystarczy wybrać odpowiednie miejsca i odpowiedni czas. A o dzikości Bieszczadów się przekonaliśmy. Raz nas pokonały i uciekaliśmy szybko z jednej z opuszczonych dolin przed krwiożerczymi owadami. Kto by pomyślał 😉